niedziela, 8 grudnia 2013

69. Świata muzycznego kwasy

Znowu nie dotrzymałem słowa. Znowu nie było mnie za długo. Ale wracam, tak, jeszcze żyję. A co więcej, nawet mam na co narzekać.

Dane nam było zagrać na przesłuchaniach makroregionalnych (ludzie z 3 województw). Od samego początku przedsięwzięcie usiane było minami. Najpierw nasz kochany Dyrektor (który, przypomnę, kupuje nowe fortepiany i wstawia lustra o powierzchni boiska piłkarskiego do każdego kibla podczas gdy waltornie są poklejone taśmą klejącą, co by się nie rozpadły) płakał, że za dużo ludzi jedzie, będzie musiał płacić. Potem zarządził, że nie mamy noclegu, do Lublina jedziemy, gramy, wracamy. Na koniec powiadomił łaskawie, że nie da transportu, jedziemy tam własnymi samochodami. Cudownie.

Żeby tam zajechać, ustalono wyjazd na godzinę 7:30. Żeby dotrzeć na tę godzinę do Krakowa, musiałem wstać o godzinie 5:20. Niby raz na czas można, ale w perspektywie grania tego dnia konkursu... Dobra. Zajechaliśmy, nawet całkiem niezłą drogą, w jakieś 4 godziny z hakiem, więc jest około 12. Moja grupa zaczyna się o... 17. Więc, siedzimy prawie 5 godzin na dupach i nic nie robimy. Można się było w domu wyspać, ale... cóż...

Gramy. Po całym dniu, wyczerpującej jeździe, no ale gramy.

Zagraliśmy wszyscy. Ja nie najlepiej, ale nie liczyłem na wiele więcej. Wracamy. W Krakowie na tyle późno, że żadnego busa do domu, dobrze mieć miłych i uczynnych przyjaciół (dzięki jeszcze raz, Zuz).

Przychodzą wyniki. Wszystko jak się spodziewałem. Na trzecim miejscu ze wszystkich uczestników fagocistka z Krakowa, nie wiadomo skąd, nie wiadomo, kto to.

Jakiś czas później, gdy już właściwie wszyscy o tym zapomnieli, na Akademii Muzycznej w Krakowie odbywały się warsztaty z bardzo dobrym fagocistą. Jedną z uczestniczek było wcale niebrzydkie dziewczę o imieniu i nazwisku dziwnie zbieżnym z tą z Makro. Ale nie, Suchoniu, przecież to niemożliwe, ta tutaj robi licencjat, na konkurs dla 4. i 5. roku średniej muzycznej nikt by jej nie wpuścił, za długo gra. Tym większe było moje zdziwienie, gdy mój profesor zwrócił na nią moją uwagę i powiedział, co sądzi. Okazało się, że w prawie polskim jest luka (niejedna zresztą) i osoby, które przerwały edukację w średniej muzycznej w 4. i 5. klasie, nieważne co z nimi potem się działo, czy olały muzykę, czy studiują na akademiach muzycznych tego świata, wg kryteriów przyjęcia do tego konkursu jak najbardziej mogą brać udział, bo mają ukończone jedynie 3 czy 4 lata średniej psm. Pozostawiam do przemyśleń, a o tym, jak bardzo liczy się wygląd na scenie i to, skąd jest przewodniczący jury, pominę.

Koniec jęczenia, bo mi dzisiaj nie idzie.

Zespół Deep Purple wydał w 1971 roku album "Fireball". w 1996 roku wyszedł remaster z okazji 25, rocznicy wydania, na którym utworów bonusowych jest więcej niż płycie właściwych. Między innymi to nagranie. Powołując się na dochodzenie redaktora z Radia Kraków mogę napisać, że członkowie grupy po prostu się narąbali i urządzili sobie taki jam. I wiecie co... chciałbym tak grać, żeby nawet w tym stanie TAK grać.



Do następnego!

poniedziałek, 9 września 2013

68. Obrona humanizmu

W sali historycznej mojego ex-LO wiszą w gablotkach (ku uciesze tego starego nietoperza, który nazywać siebie nauczycielem ma w zwyczaju, a tak naprawdę to nie jest) karteluszki opisujące pokrótce zależności między dwoma profilami klasy, której to ów człek jest wychowawcą (było ich za mało, co by zrobić dwie bandy, więc matematyków połączono z polonistami i powstał dziwny potworek, mat-inf-pol-hist, lub coś bardzo podobnego). Na tych kartkach są wypisane różnego rodzaju "przekomarzanki" międzyfrakcyjne, pobrane w większości z nonsensopedii, w stylu "Humanista – niespójna wewnętrznie subkultura powstała w celu tłumaczeniu otoczeniu, że nie warto się uczyć matematyki" i w drugą stronę. I tego jednego hasła właśnie chciałbym się uczepić.

Wśród społeczeństwa utarło się opozycyjne zestawienie humanista-ścisłowiec. Tak bardzo się utarło, że jest przyjmowane za aksjomat niemalże. A ja się pytam, do ciężkiej, cholery, dlaczego?!

Prąd humanizmu europejskiego narodził się w epoce renesansu, we Włoszech. Bez zbędnego zagłębiana się, stawiał człowieka, jego uczucia, doznania w centrum zainteresowania. Homo Sapiens zaczął się interesować tym, by po prostu było mu dobrze, a także tym, co się dzieje wewnątrz niego (i biologicznie i eterycznie) Doprowadziło to wielu różnych, bardziej lub mniej udanych eksperymentów i badań. Człowiek zaczął poznawać świat będący przed, za, nad, pod, wokół, z lewej, z prawej, a nawet w nim. Wiele razy wyrywało mu się ciche, "ożesz ty...", kiedy uświadamiał sobie kolejne wiekopomne odkrycie. Nie ograniczał się przy tym do poznawania jednej dziedziny, chciał wiedzieć jak najwięcej. Taki Michelangelo Buonarotti. Nie dość, że wybitny malarz, rzeźbiarz i architekt, to do tego jeszcze poeta. Doskonały w każdej dziedzinie. Dalej, Albrecht Dürer, prócz niewątpliwego talentu malarskiego był także teoretykiem wojskowym. Mikołaj Kopernik zajmował się astronomią, matematyką, prawem, ekonomią, strategią wojskową, astrologią, był także lekarzem oraz tłumaczem. A już wszystkich bije na głowę pewien nieślubny syn notariusza i chłopki, urodzony 15 kwietnia 1452r. w okolicach włoskiego miasta Vinci. Ów człowiek był (gdy tak się pomyśli, że to wszystko może robić jeden człowiek to... ufff) malarzem, architektem, filozofem, muzykiem, pisarzem, odkrywcą, matematykiem, mechanikiem, anatomem, wynalazcą, geologiem. Człowiek witruwiański, Dama z łasiczką, Mona Lisa, projekt helikoptera, czołgu, łodzi podwodnej, podwójnego kadłuba, wykorzystanie podstaw tektoniki płyt, tysiące wynalazków, o których nawet nie wiemy, że to jego zasługa - to wszystko on jeden, sam, samiusieńki.

Podobnych im polihistorów było znacznie, znacznie więcej. Humanizm wyprodukował ludzi wszechstronnych, interesujących się każdym bez wyjątku aspektem życia człowieka. Więc dlaczego teraz uważamy, że humanista to ktoś uczący się polskiego/historii/wosu itp? Dlaczego utarło się stwierdzenie, że humaniście wręcz nie wolno lubić, interesować się matematyką/fizyką/chemią?

Jestem humanistą.

Tak, interesuję się naprawdę wszystkim po trosze. Od literatury (zarówno wchłaniania, jak i oddawania), przez astronomię, muzykę, historię, fizykę, chemię, modelarstwo, fotografię, żeglarstwo, sporty motorowe, przeróżne inne sporty, mechanikę, geografię, kulinaria, meteorologię, budownictwo, architekturę, różnego rodzaju manufaktury i zasady wytwarzania przedmiotów, kulturę i sporty dalekiego wschodu, kończąc nawet na takich abstrakcyjnych zagadnieniach jak wylewki maszynowe, zielarstwo czy produkcja nakrętek i śrub. Jest mi nawet ciężko wymieniać, w każdej dziedzinie widzę coś ciekawego, z wielu mam jakąś (bardzo nawet) podstawową wiedzę, która (na przykładzie żeglarstwa) może nie pozwoli mi opłynąć samotnie świata w kajaku, ale znam zasady poruszania się żaglówek, pewne procedury, jak np. halsówka (możliwość płynięcia w kierunku przeciwnym do wiatru), refowanie żagli czy zwrot przez rufę. Wiem co to bakburta, sterburta, bom, spinaker, rufa, rumpel i tym podobne. Nie jest to wiele, ale zawsze jakaś baza pod pogłębianie wiedzy (niezbyt wielkiej i z racji wieku i z racji ogromu wiedzy, którą ludzkość przez tysiące lat nabyła) Podobnie jest z innymi dziedzinami. Czyni mnie to, niezbyt skromnie mówiąc (ale trzeba znać swoją wartość i być odrobinę pewnym siebie, no bo co w końcu, kurczę blade), doskonałym materiałem do rozmowy :) Nie trzeba mi tłumaczyć większości podstaw pasji różnych ludzi, o których tak chętnie się przecież opowiada, a przy tym jestem aktywnym i chłonnym słuchaczem. Oczywiście, nie można dysponować wiedzą wyłącznie ogólną, specjalizacja jest, jak najbardziej, wskazana (Sam mógłbym opowiadać godzinami o muzyce (od poważnej, po bardzo rozrywkową)czy o browarnictwie i piwie), ale wszystko rozsądnie, z umiarem. Yin Yang (Azjaci to wyższa cywilizacja, ale o tym kiedy indziej).

No bo popatrzmy praktycznie. Luźna rozmowa towarzyska. (bardzo proszę się nie czepiać, że w towarzystwie się o takich rzeczach nie gada, bo po pierwsze: to jest nieźle obrazujący (mam nadzieję) sytuację przykład; po drugie, poznałem takich, co mogą). Siedzimy w knajpie przy piwie, rozmowa schodzi na... górnictwo i kopalnie (cicho być, uprzedzałem). Myślę sobie: "fajnie, przeczytałem miliony książek o halicie, zarówno historycznych jak i stricte technicznych, o wydobyciu soli wiem wszystko, byłem nawet w kopalni w Wieliczce, a nawet - szacunek dla mnie - w Bochni i Kłodawie. Wiem o tym naprawdę wszystko, nikt mnie nie zagnie, pokażę swoją erudycję, zyskam szacunek..." et cetera, et cetera. Tymczasem rozmowa schodzi na... wydobycie węgla kamiennego. O którym nie wiem absolutnie NIC. I jedno i drugie to kopalnia, z jednego i drugiego wywleka się ciężkie kloce minerałów na powierzchnię, jednak technika ich wydzierania Mateczce Ziemi, zagrożenia z tym związane, warunki pracy i wiele innych czynników różnią się diametralnie. Siedzę więc cichuteńko, tyle mając do powiedzenia, co karp w wigilię, otwierając tylko co jakiś czas usta, wiercąc się niespokojnie na swoim miejscu i wypatrując z utęsknieniem zmiany tematu. Tematu przecież tak pokrewnego z moim konikiem, jak tylko się da, ale jednak - mi obcego.

W wiedzy ogólnej nie ma nic zdrożnego, co więcej, według mnie jest wysoce wskazana, by móc szczęśliwie i spokojnie egzystować socjalnie. Jest jednak jeden warunek. Nie może to być wiedza ogólna nabyta w polskich szkołach państwowych. Odpuśćcie sobie. Pół życia uczymy się o jakichś aparatach szparkowych, fagocytozach, fazach replikacji DNA, a pójdziemy do lasu i nie rozpoznamy nawet gatunku drzewa, które mijamy piąty raz, próbując odnaleźć drogę do domku, nie umiejąc określić nawet azymutu mimo oczywistych znaków dawanych nam przez naturę i nawet nie domyślając się oczywiście, że te śliczne, tak duże i smaczne jagódki, które zjedliśmy chwilę temu zdążyły już wydzielić całą atropinę a za najdalej parę godzin zostawią jedynie poskręcane, stygnące zwłoki na środku tej idyllicznej polanki, gdzie fruwają motylki, ptaszki ćwierkają a słonko prześwieca przez rzadsze korony drzew, rzucając przepiękne snopy światła na zieloną, soczystą trawkę.



To chyba najdłuższa moja notka w historii (nie liczę opowiadania). W końcu satysfakcjonująca moje chorawe ambicje, w końcu taka, której pisanie zajęło mi więcej (oj, znacznie więcej) niż dwadzieścia minut. Mam nadzieję, że się podobała. Blog ten w ogóle powoli zamienia się w zbiór felietonów (wpływy panów Andrusa i Kresa), ale podoba mi się ta transformacja. Bo w sumie dlaczego by nie?

W CKM dzisiaj, jako że poziom notki (mam nadzieję) wysoki, to też wypadałoby coś podobnego umieścić.

Jako że odbieram ten post jako swego rodzaju święto, przełamanie, to utworki dzisiaj będą dwa. Pierwszy to wyraz mojego sprzeciwu wobec komercjalnemu podejściu do czegoś, co tylko może spodobać się szerszej niż predestynowana grupie odbiorców. Taką politykę stosuje u nas radio RMF FM, puszczające w kółko jedną piosenkę (często całkiem nie najgorszą, vide: Enej) AŻ DO PORZYGU. Jechać busem godzinę i słyszeć to samo razy trzy? Toż oni by mi nawet Queen obrzydzili. Ale do rzeczy.

Każdy zna "Nothing else matters". Każdy, choć trochę osłuchany w normalnej muzyce rzyga "Nothing else matters". Każdy umie zagrać "Nothing else matters". Ja też do wszystkich tych grup się zaliczam. Ale...

Zespół nazywa się Iron Horse, pochodzi z USA, gra muzykę bluegrassową (dla niezorientowanych: taki amerykański folklor: szybkie banjo, skrzypce, prosta rytmika), powstał w roku 2000 i gra covery. Covery największych tuzów, jak Metallica, Led Zeppelin, Black Sabbath, czy na przykład Black Label Society. No i... umieją chłopaki grać. A nawet trochę śpiewać.



Natomiast druga piosenka to mistrzostwo. Zarówno w oryginale jak i wersji panów z Alabamy. Swoją drogą, również rozklepana niczym Andrzej Gołota po walce z Lennoxem Lewisem. Ale to nie szkodzi. Bo jest jedną z najcudowniejszych piosenek kiedykolwiek napisanych.



Trzy godziny pisania, nieprędko chyba będzie mnie stać na podobny zryw. Do następnego!

czwartek, 15 sierpnia 2013

67. Einer Legende tod.

W (pa)górach był, w doborowym towarzystwie, w pięknym miejscu, ale nie powie gdzie, bo wszyscy tam się zjadą. Może jedynie pokazać lokum, które wyglądało tak:



Chętnie pojechałby jeszcze raz.

A dzisiaj znowu ponarzekamy.

Volkswagen Garbus. Zaprojektowany przez Ferdynanda Porsche na polecanie niejakiego pana Adolfa. Samochód dla ludu, jak sama nazwa wskazuje, najdłużej produkowany samochód w historii motoryzacji (1938-2003, z taśmy w Osnabrück, Wolfsburgu i wielu miejscach na świecie (m. in. Puebla w Meksyku) zjechało ponad 26 milionów tych jeździdeł.

Samochód ten,zaprojektowany przez jak by nie patrzeć, wizjonera, stał się (o, ironio) symbolem pokoju, emancypacji (obok tak zwanego "ogórka"), pojazdem ludzi miłujących miłość wszelakiego rodzju, nie wojnę.

W 1997. roku korporacja VW postanowiła zbić nieco hajsu na legendzie i wypuściła na rynek VW New Beetle. Spoko, rozumiem. Nowoczesne autko, stylistyką BARDZO nawiązujące do pierwowzoru. Koszmarnie drogie i niepraktyczne. No ale było.

Ale nie tak dawno, VW wypuścił kolejną generację Beetle'a. Brzydkie toto jak noc listopadowa, nikomu do szczęścia niepotrzebne, drogie, no i przed kilku laty już było odświeżenie legendy. A ta paskuda na co komu potrzebna? Tylko dla nabicia kabzy grupie VW.

Jakby tego wszystkiego było mało, to reklama ukazuje całą prawdę o tej niemieckiej korporacji. "FLOWER POWER". Pozostawiam bez komentarza.

Czy ja już mówiłem, że tracę pazur? Nawet ponarzekać porządnie nie umiem :(

Piosenka dzisiaj jest wybitnie spokojna, wręcz zamulająca. Ale bardzo ładna. Wyciszająca. No i dęte solo :) Za pokazanie dziękujemy dzisiaj Zuzie :) Live jest lepszy od wersji studyjnej, a to, jak podkreślam zawsze, kiedy tylko mam okazję, prawdziwa rzadkość i perełka.



Do następnego!

czwartek, 25 lipca 2013

66. Termit

Oduczyłem się pisać. Patrzę na tego bloga, na posty z początku i widzę tam innego człowieka. Jakiegoś takiego z większą werwą, wigorem, jajem, bardziej wesołego, a przede wszystkim, potrafiącego z grubsza wyrazić to, o co mu chodzi. Jakiś taki piśmiennie bardziej ogarnięty był. Pióro mi się stępiło :/ Nie jest dobrze. Ktoś ma jakieś pomysły, co by tu z tym zrobić? Twardy reset szpadlem przez łeb?

Nie rodziłem nic, wstyd się przyznać, z lenistwa. Ale też (w jakichś 15%) właśnie z powodu braku certyfikatu jakości wystawionego własnej pisaninie. Praca, kąpiel, jakaś książka, czasem wypad na basen albo na plażówkę, jeśli jeszcze mam siłę, raz na czas leniwe popołudnie nad Wisłą. Tak upływa mi czas. Na studia złapałem się bez żadnego większego problemu, choć i tak przez chwilę była nerwówka, bo Michasiowi nie chciało się wpłacić piniążka za rekrutację dzień wcześniej i był strach, czy przelew zdąży dojść. Powodem znowu lenistwo... Ech... Niech mnie ktoś kopnie w zad.

Konie to mądre stworzenia są. W pracy ogarnęła mnie fascynacja żeglarstwem (szef-znajomy jest zapaleńcem), oraz, w nieco tylko mniejszym stopniu, końmi. Mądre bestie. Dzisiaj szef pojechał gdzieś i w ogóle miał urwanie głowy, zostałem sam. Zrobiłem sobie krótką przerwę, polazłem do koni (sztuk: dwie). Zwykle podchodziły się przywitać, tym razem większy bez zbędnych ceregieli zaczął mnie popychać i szturchać. Dałem się mu tak prowadzić przez jakieś 20 metrów, do wanny w funkcji koryta z wodą. Tam stanął, schylił łeb i tak mnie nim "tyknął", jakby czegoś chciał. Patrzę do koryta, a tam suchutko. Poleciałem nalać im wody, nalałem, wypiły jeszcze prosto z węża. Ot, zmyślne stwory.

Piosenka dzisiaj zasłyszana w radiu. Niespecjalnie lubię Deep Purple, ale uwielbiam ich (niestety niedawno zmarłego) klawiszowca, Jona Lorda. No i... naprawdę dobra piosenka. Pochodzi z albumu "Machine head" z roku 1972.



Do następnego (obiecuję, że dłuższej przerwy w skrobaniu już nie będzie)!

czwartek, 30 maja 2013

65. Ale jak to tak, że już?

Dziwne to uczucie, nie musieć chodzić do szkoły. Jakoś tak... no dziwnie no. Ale z drugiej strony... 4 miesiące wczasów piechotą nie chodzą (a raczej by nie chodziły, bo muzyczna trwa normalnie, do końca czerwca, hurra!). 6 koncertów i cały semestr z (tfu) historii muzyki. Damy radę.

Muszę się pochwalić sławą nadchodzącą w najbliższym czasie (znaczy wtedy, gdy tylko google obrobi nowe mapy do street view). Staliśmy sobie po maturze przed szkołą w trójkę, kiedy na horyzoncie pojawiło się COŚ. Wyglądało jak Opel Astra IV (czym faktycznie było), ale na dachu miał jakąś dziwną kulę-szpiegulę. Przejechało toto koło nas, uwieczniając nasze facjaty zastygłe w wyrazie Shreka i Osła po obejrzeniu Duloc komerszyl. Będziemy sławni!!! Szkoda tylko, że gugl zamazuje twarze i rejestracje, ale ci, co te zdjęcia będą obrabiać, na pewno będą mieli niezły ubaw.

Zostałem też ostatnio przejechany przez samochód. Nic specjalnego, gdyby nie to, że był to McLaren. Oglądałem sobie spokojnie z koleżanką Małgosią Gumball (coroczny wyścig takich, co to mają za dużo i czasu i pieniędzy (podobno gdyby się sprzedało wszystkie auta z tegorocznej edycji, można by wyciągnąć Grecję z całego długu)) w Krakowie (ścisk, jak cholera, przejeżdżali przez tłum na milimetry, rozpychając się zarąbiście drogimi zderzakami i zarąbiście drogimi lusterkami), kiedy tuż przed McLarenem zostałem przez kogoś z tyłu delikatnie pchnięty i wskutek tego na moim prawym czubku buta pozostał czarny ślad po oponie owego cuda. Błogosławieństwo owocu brytyjskiej myśli technicznej noszę zawsze ze sobą :D

W CKM-ie dzisiaj stali i chyba najczęstsi goście. Wstyd pomyśleć, że tej jednej z najpiękniejszych ich piosenek (pretendującej nawet do najwyższego miejsca na podium) jeszcze tu nie było. Skandal, prędziutko się poprawiam. Zamieszczam wersję z tekstem, bo jest ważny, a wersja z teledyskiem jest bardzo ładna, ale ucięta. Jeśli ktoś chce zobaczyć, nie ma żadnego problemu.



Wydana na płycie "A kind of Magic" w 1986, napisana przez gitarzystę Briana Maya do filmu "Nieśmiertelny". Nic więcej nie piszę, bo mi ciarki chodzą po plecach. Do następnego!

środa, 8 maja 2013

64. Kołomyja

Jestem prorokiem. Przepowiednia pogodowa mi się sprawdziła, dzisiaj odparowały ze mnie chyba wszystkie wody. W dodatku nie oddałem książki do biblioteki szkolnej przed zakończeniem roku. Przedwiośnia. A co było na maturze? Poza tym, wracając dzisiaj z matur słuchałem przymusowo eremefu, gdzie babka wybrała jakieś tam sobie pudełko, w którym była nagroda. Dziesięć sekund przed ogłoszeniem wpadła mi do głowy myśl: "trzydzieści tysięcy". Babka wygrała...

Staję się chyba jakimś medium. Hm... W kolejnym losowaniu dużego lotka padną następujące liczby...

A sama matura... Nie taki diobeł straszny... Jakoś tak bezstresowo do tej pory, luźno i... łatwo. Za łatwo. Wyczuwam podstęp. Ale z drugiej strony, dostając 16-stronnicową knigę z wzorami matematycznymi, gdzie nawet napisali, kiedy funkcja kwadratowa ma skierowane ramiona w górę, a kiedy w dół, no to cóż. Mając to już za sobą popadłem w głębokie zdumienie, jak, do jasnej cholery, jeden na pięciu maturzystów mógł tego nie zdać?! Toż to trzeba być - pardomsik - debilem bez piątej klepki, tudzież idiotą, moronem, głąbem, pacanem, kretynem. Jeszcze polski - można by jakoś zrozumieć, nie wiem, czy jest ktoś, kto przeczytał wszystkie lektury, jakie są, można też po prostu nie mieć talentu interpretacyjnego. Ale mając pergaminy legalnych ściąg? Proszę Was.

Dzisiaj narzekam króciutko, bo w młynie, następny będzie niezły, jak wymyślę jakiś dobry temat (miałem, ale nie zapisałem, no i się zapomniało).

Dzisiaj znowu Muse. Refren dedykuję wszystkim nam maturzystom. Płyta Resistance z 2009r.



Do następnego!

PS. Jak ktoś chce zobaczyć, jak CKE chce być świętsze niż papież, to niech rzuci okiem na arkusze z Historii Muzyki.

sobota, 20 kwietnia 2013

63. Plus-minus półtorej tony ekstazy.

Przepraszam.

Tak, żyję, oddycham, mam się dobrze, jestem sprawny, zdrowy (niedawno miałem ,co prawda, ospę, ale poszła już won).

Obiecuję się poprawić.

Przyszła wiosna. W końcu. Jako że teraz wszystko staje na głowie, to za tydzień, najwyżej dwa (zapamiętajcie słowa proroka!), przywali słońcem takim, że na matury dojadą tylko parujące skwarki tego czegoś, co jeszcze niedawno było tkanką ludzką.

Koniec roku za pasem, trzeba by jakoś te matury zdać, a tymczasem w szkole muzycznej twierdzą, że poza ćwiczeniem na instrumentach nie mamy niczego do roboty i rąbnęli programem na chyba trzy godziny muzyki. Super, ale dlaczego w tym roku?!

Dawno na nic nie narzekałem. Więc chyba czas najwyższy. Ale tu potrzebne jest kilka zdjęć i małe wprowadzenie.



Moja nowa miłość. Ferrari LaFerrari (jakkolwiek idiotyczna jest nazwa, to auto jest wspaniałe). Szturmem wdarło się na szczyt mojego TOP5, które do tej pory wyglądało tak: Fisker Karma, McLaren P1, Pagani Huayra, Pagani Zonda F, Ferrari 458. Cacko to kosztuje dużo za dużo (właśnie, ma ktoś pożyczyć pięć milionów złotych do przyszłego poniedziałku?). Kolejne arcydzieło na kołach.

Tylko że co z tego, skoro takie auto, podobnie z resztą, jak cały mój top, jak i wiele innych, bardzo pięknych i bardzo drogich samochodów, nabędzie jakiś bananowiec tylko po to, by zaszpanować, po czym zaraz rozwali takie cudo na pierwszej lepszej autostradzie u naszych zachodnich sąsiadów (pełno takich filmików na Jutubie), po czym zleci złomowanie, a sami popędzi z kabzą w ręku do kolejnego salonu po kolejne auto do rozbicia, podczas gdy ci, którzy takie samochody naprawdę kochają, potrafią godzinami wpatrywać się w każdy detal, ubóstwiają ich stwórców, a także (przepraszam), leją po nogach z ekstazy na sam widok zdjęcia takiego wozu, przez całe swoje życie, okupione setkami tęsknych westchnień, nie zarobią sobie na takie coś. Krzyśku, Filipie, nie dla psa kiełbasa, jak dobrze pójdzie, to sobie co najwyżej używane A8 kupimy. Ech... Kiedy tak wpatrywałem się w zdjęcia LaFerrari, owoc 11 lat wytężonej pracy, naprawdę zrobiło mi się bardzo smutno (tak jak bym się nie miał innych problemów, ale cóż...). Świat nie jest sprawiedliwy.

Miłość do samochodów zwykle jest jednostronna (vide Alfy Romeo i ich notoryczne psucie się, co nie przeszkadza im być kochanymi przez rzeszę fanów (w tym i niżej podpisanego)). Ech...

Czas na piosenkę i gości, których dawno tu nie było, o których zapomniałem, a szczerze zasługują na miejsce w kanonie największych zespołów rockowych świata (jeśli ktoś nie wierzy w mój osąd, to pan redaktor Jerzy Skarżyński z Radia Kraków na pewno potwierdzi moją tezę). Muse. Piosenka Butterflies and Hurricanes jest singlem promującym ich trzeci album Absolution. Płyta została wydana w 2004 roku. Utwór klimatyczny, z wspaniałym solo fortepianowym w środku, tu w najdłuższej z trzech wersji (zainteresowanych szerszym opisem piosenki odsyłam tu).



No to do następnego, oby wcześniej, niż teraz.

PS. Pozdrowienia dla Karoliny K.!

sobota, 9 lutego 2013

62. Komercjalizacja śmierdzi

Długo nie mogłem chwycić weny, a jak już przyszła, to rzuciła małpa dwa tematy na raz. Ale jako że o jeden porusza kwestię wartości słowa, a coś podobnego już kiedyś wypociłem, więc, siłą rzeczy, zostaje jedna opcja: klocki LEGO.

Firma powstała w 1932 roku w Danii, produkowali między innymi różne zabawki. Pierwszy rodzaj plastikowych klocków został opatentowany i wyprodukowany w 1949r. I to jest najlepsza zabawka na całym świecie. Kupka plastikowych równoległoboków może (tak, nadal to robię) zapewnić wprost niewymierną masę zabawy. W miarę upływu czasu dodawali coraz to nowe elementy, jakieś łuczki, słupki, cienkie, płaskie, kliny, zaokrąglenia, proste mechanizmy, dzięki którym można było tworzyć prawdziwe arcydzieła architektury (jeśli się tylko miało odpowiednią ilość klocków). A ile się nieraz trzeba nakombinować, żeby minąć główną barierę ograniczającą fantazję, czyli brak jakiegoś klocka, to się nawet w głowie nie mieści. Nieraz zajmowało mi to ponad 15 minut, a jaka satysfakcja, jak się w końcu coś wymyśliło! Kreatywność!

Nieco później zapoznałem się z "technikami", nigdy nie miałem ich za dużo, bo były i są szalenie drogie (np słynny zestaw 8880, obiekt westchnień większości moich rówieśników, którzy się Lego bawili osiąga na allegro ceny ok. 800zł). Tu często wyzwanie może przerosnąć budującego. Coś wspaniałego!

Ale od pewnego czasu można zaobserwować koszmarny wręcz wzrost liczby zestawów tematycznych (mniej więcej od pierwszego bionicle wymknęło się to całkiem spod kontroli) i zaczęły powstawać typy klocków dedykowanych tylko i wyłącznie do jednego zestawu, który można złożyć i postawić na półce. Te kawałki, owszem, można łączyć z innymi, ale wygląda to kretyńsko (dawniejsze kombinacje wyglądały zawsze dobrze, jeśli się tylko miało odrobinę artyzmu). Nawet czasem wcale się da. W pogoni za klientem Duńczycy zatracili największy atut swojego produktu - możliwość zbudowania WSZYSTKIEGO z kupki równoległoboków. Teraz klocki LEGO, dawniej cudowne pożeracze czasu, mówiąc trywialnie, kolokwialnie i brzydko, trącają siusiakiem :(.

Za inspirację dziękuję Paulinie :)

W CKM dzisiaj Megan Fox... eee... coś dla cierpliwych :)



Zespól pochodzi z Niemiec, ich historia zaczęła się w 1979 roku, przy czym zmieniali nazwę dwa razy i wielokrotnie skład, ta piosenka pochodzi z roku 1987, z płyty Keeper of the Seven Keys part 1, która to podobno zdefiniowała Power Metal na długie lata. Piosenka pełna energii mimo że długa, z wpadającym w ucho refrenem. Troszkę śmierdzą Iron Maiden, ale nie do końca. Według mnie są lepsi. Smacznego!

Do następnego!

czwartek, 17 stycznia 2013

61. Powodz... -Nie chcę!

Ciężki maraton weekendowy już za mną. Studniówka, powrót do domu o czwartej, chwila snu, żeby lecieć jak z piórem do sztabu WOŚP, by o ósmej, spóźniony o dwie godziny rozpocząć całodzienne siedzenie, liczenie, myślenie, pilnowanie, okraszone na koniec wieczornym graniem na koncercie. Ufff... Jakoś przeżyłem.

Nazbieraliśmy w naszym małym Gdowie i okolicach 43.960,64zł. W tym roku była już Ameryka. Nawet nie wiedziałem, jak zwykła, mała, prosta maszyna do liczenia bilonu potrafi ucieszyć. Zwłaszcza, gdy biedni wolontariusze przynoszą worek, w którym jest 65 złotych w 1-, 2-, i 5-cio groszówkach. Musieli zbierać nasze westchnienia i okrzyki dezaprobaty (maszyna liczy, ale nie sortuje, więc trzeba było to jednak zrobić ręcznie). Chwila ulgi, by od następnej grupy dostać... 15 letni dorobek jakiegoś faceta, czyli 118zł z hakiem w tych samych nominałach. Fuuuuuu!

Chciałbym poruszyć dzisiaj sprawę, którą możliwe, że już poruszałem. Nasze narodowe "nie-dziękuję".Strasznie to głupie. Po co to-to? Żeby nie zapeszyć, gardzimy czyjąś dobrą wolą? Ktoś nam dobrze życzy a my pokazujemy mu mentalny tyłek i odmawiamy jego szczerych życzeń. Toż to skrajna arogancja! Phi! Ja z tym wśród znajomych walczę i wszystkim polecam to samo.

Zainspirowane dzisiejszą rozmową z Klaudią (tylko mi się, proszę, nie obrażaj, na blogu zawsze piszę dość radykalnie, żeby przerysować zjawisko).

A w muzyce, dzisiaj czas na coś filmowego. Animacja pochodzi z roku 2011., bardzo mi się spodobała. Trio skądinąd znane (Verbinski, Zimmer, Depp) zrobiło kawał dobrej roboty. Moja zamaskowana miłość do muzyki meksykańskiej (czyż to nie piękne zestawienie, dwie gitary, akordeon, trąbka i czasem jaki smyczek do smaku?) i westernowej (zwłaszcza z tym potężnym, z lekka patetycznym nadęciem Zimmera) eksplodowała potężnym wulkanem namiętności :). No i głos Johnny'ego... Kobiety się nim zachwycają, ja ograniczę się jedynie do stwierdzenia, że chciałbym być nim, jeśli nie miałbym być mną. Czas na jakiś konkret, więc prosię :)



Jeśli komuś się podoba, zachęcam do posłuchania całości (youtube):
utwory 1-8
utwory 9-17
utwory 18-20 (przepraszam za jakość)

Do następnego!