piątek, 23 grudnia 2011

20. Dzień przed dniem przed D-day.

Prawie święta a mój świąteczny nastrój najlepiej zobrazowany jest przez ilość śniegu za oknem. Ogólnie rzecz biorąc - kiepski. Ale pewnie w końcu mi przejdzie (zwłaszcza, jak dopadnę jakiś stół z jedzeniem). Mówiłem już, że niespecjalnie lubię święta?

Klasowa wigilia. To jest dopiero cyrk. Mimo usilnych starań części dziewczyn (głównie Kaśki, pozdrawiam!) wyszło średnio. Było pełno jedzenia, picia, ludzi, ale atmosfera jak na stypie. Kupa nerwów i tyle.

Odkopałem kolejny relikt przeszłości. Piosenka zespołu Bad Religion - She. Najulubieńszy kawałek z gierki Tony Hawk's Pro Skater 2 (w którą to bez przerwy się zagrywałem małym, grubym szczylem będąc). Krótki, treściwy punk, z niezłym tekstem. Nigdy nie wiedziałem co to jest, dopiero niedawno uświadomił mnie kumpel Kombajn - chodząca encyklopedia punka, ska itp.

Na dzisiaj tyle, nie mam weny.

W kąciku muzycznym piosenka zwięźle podsumowująca mój ostatni brak refleksu i - co tu owijać w bawełnę - frajerstwo. Szkoda.



To ta druga z kolei, nie miałem serca wsadzić jej samej, to musi być całość. Tak chcieli Oni, tak niech będzie. Album to oczywiście Abbey Road, moim zdaniem najlepszy z całej dyskografii Beatles'ów.

Koniec bajki, trzy mikołajki, życzeń nie będzie, bo niepotrzebne mi do tego święta, żeby komuś coś miłego powiedzieć. Do zobaczyska!

PS. (dla niezorientowanych historycznie)
D-Day: 06.06.1944r. - lądowanie na plaży Omaha w Normandii.

sobota, 17 grudnia 2011

19. Zapyziałość.

Uwagę mi się dostało. A za co? Tu cytat za starą polonistką-powodem: "Jak ty w tym wieku nie wiesz, to bardzo źle". Ot, całe, jasne, spójne i przystępne wytłumaczenie.

Dostałem za Resident Evil 5. Kto grał, to wie, a kto nie grał, to zaraz się dowie, że tam zombiaki, jak już chwyciły postać (a ty nie zdążyłeś odpowiednio pofajtać analogiem w lewo i w prawo, żeby się uwolnić), to parszywe łby zamieniały się w takie jakby cztero-szczęki (coś w stylu Krakena). No więc Michał, pełny dziecinnej radości opatulił się bluzą z rękami w środku, szczelnie zasłoniwszy pysk kapturem latał po korytarzu wysuwając ręce-szczęki przez szczelinę pod kapturem, strasząc ludków dookoła i wydając częściowo tylko artykułowane dźwięki w stylu "dadadadadadada" (okraszone intensywnym mlaskaniem). No więc taki zadowolony z życia podbiegłem do serwisanta grzebiącego w naszym starym, biednym, schorowanym, sponiewieranym i skopanym automacie. Zaatakowałem moją zaimprowizowaną paszczęką, a on nic. Stałem tak koło niego i już mi się zaczynało nudzić, gdy on nagle się odwrócił. Mina człowieka - bezcenna. No i ta stara jędza o mentalności rodem z okolic 1850r. przyszła, powiedziała, że mi daje uwagę. Ja się pytam, za co. Tu nastąpił ww. cytat. W poniedziałek się odwołuję u dyrektorki.

Zagrałem ostatni egzamin (z fagotu). Niby dostałem tą piątkę, (22/25p.) ale czuję straszny niedosyt. Skopałem takie głupie miejsca, co zawsze wychodziły. Satysfakcja nieduża.

Swoją drogą, ostatnio ćwiczę co najmniej po 3 godziny dziennie. Chyba jestem chory. Są na to jakieś paragrafy? Zamknijcie mnie, bo wariuję :). A tak serio - jeszcze nigdy nie grało mi się tak dobrze, jak ostatnio. Dlatego dziś kącik muzyczny podwójny. Z moim utworkiem, który właśnie opracowuję i z czymś, o czym popiszę później.

Obejrzałem "Listy do M.". Pełen najgorszych obaw (Wszak nie dość, że komedia romantyczna, to jeszcze polskiej produkcji) usadowiłem się w kinie (na beznadziejnej miejscówce, ale w planie miałem spanie, nawet się zastanawiałem w domu, czy nie spakować jaśka). Po dwudziestu minutach wytężonych prób spania zmuszony byłem przyznać, że film mi się podoba. Momentami jedynie infantylny, z dobrą obsadą, a zwłaszcza z fenomenalną Julką Wróblewską. Czapki z głów przed tą dziewczynką! Bardzo dobra muzyka, ciekawie zawiązana akcja i sploty-nie sploty historii :). Film jak najbardziej godny polecenia.

No i obiecany kącik muzyczny. Najsampierw mój repertuar :) (klasycznie też was muszę edukować, a co!) Antonio Vivaldi - człowiek, który napisał 2 koncerty po 225 razy. Oto przed państwem koncert fagotowy d-moll RV481, część 1.



A teraz to, co wspominałem. Israel Kamakawiwo'ole - mieszkaniec Hawajów, ważył chyba 343 kg. Zmarł w 1997r. głównie z powodu swej otyłości. Przepiękne zestawienie - ukulele i jego głos. Mam też wersję z wplecionym "what a wonderful world". Ładne.



Dzisiaj wyszło długo :) Niektórzy się cieszą, reszta ma to gdzieś, bo mnie nie czyta :). Do następnego!

sobota, 10 grudnia 2011

18. Dislike that.

Kolejny egzamin już minął. Tym razem zdawany pół-eksternistycznie. Jakoś poszło (i niezapomniany cytat babki od fortepianu: "W godzinę się nie da zrobić Bacha"). Da się. Może w półtorej.

Pogoda iście grudniowa. Magnolia w ogrodzie puszcza liście. W powietrzu czuć wiosnę. Niezaprzeczalnie idą święta.

No właśnie. Te święta. Dziwna to instytucja. W aspekt religijny wchodził nie będę, bo to prowadzi jedynie do zbędnych kłótni. Chcę ugryźć kwestię zwyczajów i obyczajów. Niby to fajne, że tak się wszyscy wtedy kochają, że są mili itede, itepe. Ale dlaczego tylko wtedy? Składamy sobie życzenia, bo tak nam każe sposobność, a nie z własnej woli. Ktoś może powiedzieć: No dobra, ale jak nie chcesz, to nie składasz życzeń, więc robisz to z własnej woli. Ale czy przy jakiejś innej okazji działamy podobnie? Cały rok drzemy z kimś koty, a potem nagle pod koniec grudnia zawieszenie broni i uwielbiamy się, jak keczup z frytkami? A potem znowu to samo. Nasz sposób bycia neguje i tak już mocno nadszarpniętą (moim zdaniem) przez komercję reputację świąt.

Jeszcze raz uprzedzając spodziewane komentarze: Nie wchodzę w kwestie religijne i związane z tym uczucia. To mnie nie interesuje. To prywatna sprawa. Może dość.

Ostatnio dopadła mnie dziwna choroba. Mimo że dokładnie wiem o co mi chodzi, nie potrafię tego przełożyć na zdania mówione/pisane. O braku weny i pisaniu trochę na siłę, "bo pasowałoby już coś napisać", szkoda nawet gadać. Tu orędzie: Droga garstko czytelników! Nie obawiajcie się, że pewnego dnia pewna mało znana czarno-białą witryna po prostu zniknie. To tylko przejściowe (mam nadzieję) kłopoty z pomyślunkiem, które (też mam nadzieję) znikną wraz z zimą.

Matko, ale ględzę.

Pora na muzykę. Dzisiaj coś, co zawsze pomaga mi dotrzeć na czas na busa do szkoły. Do niczego nie maszeruje siętak dobrze, jak do Sabatonu.



Chłopaki ze Szwecji robią znakomitą robotę. Coraz rzadsze to zjawisko: pamięć. A to jest ważne. Jeśli nie będziemy pamiętać, w końcu powtórzymy dawne błędy. I nie chodzi tu jedynie o wojnę, choć kolejny globalny konflikt zakończyłby egzystencję życia na Błękitnej Planecie. Chodzi mi o pamięć o ludzkiej odwadze, poświęceniu, oddaniu, honorze. TO trzeba szanować i rozwijać, a nie jakieś kulty iglaka, czy innych złotych cielców naszych czasów.

niedziela, 4 grudnia 2011

17. Aż do porzygu.

Jest dopiero początek grudnia, a ja już mam dość nadchodzących świąt. Odpowiada za to głównie miejska kulka Coca-Coli, Maria Carey u T-mobajla i wiele innych świątecznych badziewów w telewizji. Rzygać się chce tymi wszystkimi tandetnymi dekoracjami w centrach handlowych. W dodatku pogoda też wtrąca swoje. Komercha śmierdzi.

Zwyczaj z bitwami na gumki i haczyki pomału przemija. Ostatnio zarzuciliśmy dużą walkę na rzecz znalezionego pod oknami auli roweru. Zrobiliśmy szybki wypad w celu przechwycenia pojazdu (zakończony sukcesem) i po chwili siłowania się znalazł się w auli. Radości nie było końca. Kiedy znudziła nam się zwykła jazda, postanowiłem podnieść poprzeczkę. Wtarabaniłem się na scenę i z całą prędkością, jaką można było uzyskać na 2-metrowym odcinku starym, zdezelowanym rowerem z zepsutą przerzutką, oddałem się w szpony matki grawitacji. W kołach nie było powietrza. Przeżyłem, nawet wylądowałem. Potem woziłem koleżankę na ramie. Perfidnie przerwał nam PO-ziom (gość od PO). Tu dialog:
PO-z: (z miną podobną do "krzyku" Muncha) Co to jest?
Ja: (z miną niewinną, jak mój pies, który rano się zlał na wykładzinę) Rower, panie psorze.
PO-z: Skąd?
Kumpel: Spod auli.
PO-z: A jak go wnieśliście?
Ja: Okn... Normalnie, przez główne.
PO-z: Dobra, wynosić mi to. (my biegiem do okna) NIE TĘDY! Drzwiami!

Rower leży po dziś dzień.

Przechodzę właśnie okres egzaminów półrocznych w szkole muzycznej, na razie (bardzo) dobrze. Teraz gorsza część.

Dzisiaj kolejna porcja klasyki. Jestem zbyt zabiegany, żeby szukać czegoś mało znanego, a ciekawego. Piosenka "Black Sabbath" z płyty "Black Sabbath" zespołu... (cóż za oryginalność i inwencja)



Z tym zespołem wiąże się ciekawa historia. Mianowicie, gitarzysta, Tony Iommi, zanim zaczął grać, pracował przy maszynie do cięcia blachy. No i ta wstrętna bestia bez serca uciachała mu dwa opuszki u palców prawej ręki. Wymyślił sobie specjalne nakładki na palce, ale i tak podobno go bolało podczas grania. Zaczął więc sobie stroić gitarę niżej, co zaowocowało niepowtarzalnym brzmieniem zespołu.

Na dzisiaj to tyle ględzenia, do następnego razu!

sobota, 26 listopada 2011

16. Kryzys twórczy

Cały tydzień myślałem, że muszę tu coś napisać, a jak przychodzi co do czego, to siedzę przed komputerem i gapię się w ekran jak idiota. Dzień dość intensywny, praktycznie cały spędzony na polu. Przedzimowe porządki.

Kurczę, tak ciężko jeszcze nigdy nie szło. Żaden konkretny temat mi się nie nasuwa. Przez dwadzieścia minut wypociłem tyle, co do tej chwili. O, mam tytuł. Przeraża mnie paraliż ludzkiego umysłu. Raz wszystko jest na swoim miejscu, tam, gdzie trzeba, innym razem - nie ma bata - nie wymyśli się nic. Co gorsza, ten stan utrzymuje się u mnie już od dłuższego czasu. Wpływ zimy, ciśnienia, pływów morskich, populacji rzekotek drzewnych, sytuacji geo-politycznej w południowym Bagdadzie? Nie mam pojęcia.

OStatnio ukochany mój polonista radośnie wtryndolił się w rozmowę wychowawczyni z rodzicami. Przez dziesięć minut chrzanił jak potłuczony o nowej maturze i o tym, jak ja to mówię hasłami, szarpię wypowiedzi, spłycam kontekst, et cetera, et cetera. Jak by tego było mało, kolejne piętnaście minut na lekcji relacjonował całej klasie ww. rozmowę. Ja się pytam, po co?

W klasie nowa-stara moda. Haczyki z kartki + gumka = pędząca śmierć. Ostrzeliwujemy wszystko i wszystkich. Jak mamy lekcję w auli, rozgrywa się epicka obrona bastionu. Bastion co bitwę się rozrasta, w ostatniej bitwie składał się z trzech stolików (blok główny), zasieków (krzesła nogami do góry, sztuk: 4) i 2 wysuniętych stanowisk strzeleckich (również z krzeseł). Bitwa trwa, amunicję liczy się w setkach :)

No i tak w mękach i bólach, po prawie dwóch godzinach powstało coś. To coś jest średniej jakości, ale musi wystarczyć, wybaczcie.

Dzisiaj klasyka. Klasyka klasyki. Ob la di ob la da.
Po prostu.
Więcej nic nie powiem.


Do następnego!

piątek, 11 listopada 2011

15. CUDOWNE!!!!

Dzisiejszą młodzież bardzo łatwo zadowolić. Wpadamy w zachwyt stanowczo zbyt często, używamy superlatyw maksymalnie napompowanych pozytywnie w stylu "genialne", "najlepsze" etc. w odniesieniu do szeroko pojętego lada-gówna. Wszystko nas zachwyca. Jednak po paru dniach to genialne dzieło, jak jakaś piosenka, czy ktoś, coś, cokolwiek znika w przepaściach pamięci, jak w odmętach oceanu znika facet z odmiennym od Al'a Capone poglądem na interesy. W rezultacie spłycamy wszystko, czego doświadczamy. Nie potrafimy docenić czegoś faktycznie genialnego, bo dla nas wszystko takie jest.

Taka jakby trochę kiszka. Co z tym światem będzie...

Inspirowane postem "Piękno w prostocie" u Julke .

Swego czasu przeczytałem artykuł, w którym padło stwierdzenie, że muzycy wykonali "I love rock'n'roll" zespołu "Arrows". Długo myślałem, co ta małolata napisała (gazetka mojego ex-gimnazjum), przecież to Joan Jett. Ale okazało się, że jednak miała, skubana, rację.



Piosenka pochodzi z 1975 roku. Sam zespół grał krótko, bo od 1974 do 1977r. Wydali tylko jedną płytę, "First hit"

14. Autor długo myślał nad tytułem, jednak nie odnalazł w sobie tyle weny, by ów element powstał.

Dawno, oj dawno mnie tu nie było. Ograniczony dostęp do sieci i ogólny młyn dookoła mnie są sprawcami tego jakże haniebnego uczynku. Obiecuję się poprawić. Ale do rzeczy.

Cały naród z rozpaczą i obłędem w oczach przyjął na klatę śmierć Hanki Mostowiak (zapamiętamy Cię na zawsze [*]). Tragedia to nagła i niespodziewana. Gruchnęła na nas w poniedziałkowy wieczór jak grom z jasnego nieba. Nikt, ale to nikt się nie spodziewał. Strzeżcie się! Kartonowe pudła czyhają na nasze cenne życia na każdym kroku.

Mamy 11 listopada, święto. Polacy po raz kolejny dali pożałowania godny popis swojej zaściankowatości. Myślę o wołających o pomstę do nieba wydarzeniach na pl. Konstytucji we "stolycy". Zaplanowany marsz niepodległości skończył się jedną wielką zadymą z policją. Czemu się dziwić, skoro zlazł się tam cały element z miasta i z dalsza. Ale czemu się dziwić. Zadymiarze, neo-naziści, Młodzież Wszechpolska, popularne ostatnio w różnych województwach grupy (...) patriotów (w miejsce kropek nazwa województwa), nacjonaliści, anarchiści i różne inne ścierwo się tam zlazło. Kolejny powód dla świata, by śmiać się z "tych głupich polaków". I to w jedno z najważniejszych, jeśli nie najważniejsze święto narodowe. Denerwuje też mało stanowcza postawa policji. Owszem, wyjęli pałki, czasem nawet przygrzali z armatki, ale co z tego. Zamiast zamknąć to-to na placu, wypychali ich, żeby się rozleźli po całym mieście. Polakom gratulujemy debili.

Jakiś czas temu w "Liście przebojów wszechczasów" red. Jerzy Skarżyński zapuścił piosenkę Bruce'a Springsteena "Johnny 99". Pochodzi z płyty "Nebraska", nagrywanej w sypialni Bruce'a tylko przez niego. Tyle wiem sam :). Teraz ciocia Wikipedia:

"Nebraska to szósty album Bruce'a Springsteena. Został nagrany w jego sypialni na 4-ścieżkowiec marki Tascam. Początkowo Nebraska miała być normalnym albumem nagranym z E-Street Band a wersja solowa miała służyć jedynie jako demo, ale ostatecznie zdecydowano się na jej wydanie. Elektryczne wersje utworów z tej płyty były grane podczas tras promujących ten i późniejsze albumy i można je znaleźć na bootlegach jako Electric Nebraska.

Utwór tytułowy został zainspirowany przez Charlesa Starkweathera, nastoletniego mordercę, który zabił 11 osób w latach 1957-1958.

W 2003 album został sklasyfikowany na 224. miejscu listy 500 albumów wszech czasów wg magazynu Rolling Stone."



Jako że piosenka strasznie wpadła mi w ucho, to posłuchałem trochę z tego albumu. Ogólnie smęci, ale jest parę perełek.

No a teraz clue monologu:



Do następnego!

wtorek, 1 listopada 2011

13. Jeden Jedenaście Dwa Jedenaście

Piękna pogoda i przyjemna temperatura. A ja prawie zgryzłem połowę nagrobków, bo nie wziąłem aparatu. Coś tam próbowałem pstrykać moim przezacnym, Szwedzko-Japońskim, podręcznym kombajnem do zdjęć i nie tylko, ale to jednak nie to samo (mimo że to ponoć cajber-szot jest). Z resztą sami patrzcie.






Dialog cmentarny:

Ja: (patrząc na szczyt jakiegoś starego nagrobka, w którym tkwił, jakby wbity, malutki krzyżyk,) Oo! Excalibur!
Mama: Trzeba było wyciągać.
Ja: Nie wiem, czym godzien.
Tata: No to trzeba było próbować! Na tym to polegało.
Ja: Eeee... Jak by wylazł to co by było?

---------------------------------------------------------

O piosence na dzisiaj zasadniczo niewiele wiem, oprócz tego, że mi się podoba :) Zaraz coś poszperam.
Mam. Chyba zajmę się tłumaczeniem brytyjskich haseł z wikipedii do polskiej wersji, bo jeśli chodzi o takie sprawy typu piosenki, zespoły, single itede, itepe, to nasza wikipedia jest BEZ-WAR-TOŚ-CIO-WA! Ale do rzeczy.

Zespół The View powstał w 2005 roku w Szkocji, gra indie-rocka i post-punk, do tej pory nagrali 3 studyjki.
"Grace" to jeden z dwóch singli promujących ostatnią płytę Bread and Circuses.

I co my byśmy bez tej wikipedii zdziałali?



Gwoi ścisłości: Informując o piosence zwykle wspomagam się ww. portalem, z wyjątkiem zespołu Queen, Muse i paru innych pojedynczych płyt. No wszystkiego po prostu nie mogę wiedzieć (chociaż niewiele mi brakuje :D)

Do następnego!

niedziela, 30 października 2011

12. Bohater Obi-boków.

Miło siąść w niedzielne popołudnie ze świadomością jeszcze 2 dni względnego luzu. Nic nie smakuje lepiej, niż pobudka o 10:45 (dawnej 11:45). Obiad sfagocytowany, ciasto również, A ja złapałem takiego lenia, że siedzę i gapię się bez celu w monitor, nawet klepać w te małe, śmieszne, czarne kwadraciki z literkami mi się nie chce.

Rozpoczynam bojkot Formuły 1. Moja akcja wymierzona jest w Lewisa Hamiltona. Nie chodzi tu o rasizm, ale o jego wandalizm, brak wyobraźni i piątej klepki, wreszcie, o jego pozycję w świecie motoryzacji.

Lewis Hamilton jest bandytą, chamem, nie liczy się z nikim i niczym, a jego postawa pożałowania godną jest. Praktycznie w każdym wyścigu eliminuje któregoś z rywali, podczas gdy jemu wszystko uchodzi na sucho, gdyż jest ubóstwiany przez sędziów, władze FIA i ogólnie przez wszystkich tych, którzy mają coś do powiedzenia. Dzisiejszy, indyjski przykład starcia z Felipe Massą ukazuje cały schemat działań. W miejscu zupełnie nie nadającym się do jakichkolwiek manewrów szanowny Anglik zabiera się od wewnętrznej do tyłka Brazylijczykowi, po czym z całą radością pakuje mu się w bok, niczym w zawodach Destruction Derby. Po całej akcji płacze do radia, że "Massa nie zostawił mi miejsca", po czym jak gdyby nigdy nic rusza dalej na trasę. Massa podczas ataku cały czas był przed Hamiltonem, nie blokował go, po prostu jechał cały czas swoim torem, nawet nie spodziewał się, że w tym miejscu toru może zostać zaatakowany.
A kto dostał karę?

Dość tego narzekania, bo zrażę do siebie całą żeńską publikę i wtedy to już nikt mnie nie będzie czytał. Całkowicie wsiąkłem ostatnio w Final Fantasy 1 na Pegasusa. Gierka wyje, buczy, błyska i daje tyle radochy, co cała szafka najnowszych, kilkunasto-gigabajtowych tworów. Polecam!

A w kąciku muzycznym, tak jak obiecałem, dzisiaj w roli głównej...

...hydraulik.



Również bohater Pegasusa :)

Miłej reszty weekendu, ja włączam FF1, świat się przecież sam nie uratuje!

PS. Tytuł posta (to oczywiście o mnie) to również tytuł trzeciej z trylogii Mariusza Niemyckiego książki, w której zaczytywałem się szkrabem będąc.

wtorek, 25 października 2011

11. Próżności ma!

Kolejny męczący początek tygodnia za nami.Długi weekend zbliża się wielkimi krokami. Wypłata po akademii nadchodzi, pozytywne wpisy! Żeby otrzymać, należało opisać krótko na kartce, co się działało, by przyczynić się do ogólnoświatowego sukcesu naszego przedstawienia. Ponieważ treść mojej i tak już wypłynęła w świat, przytaczam ją też tutaj.

Michał Suchoń urodził się w małej wiosce mieście byłym stołecznym Krakowie w roku 1994. Przez całe życie dorastał ze świadomością, że kiedyś nadejdzie dzień, w którym będzie on musiał stanąć na wysokości zadania, biorąc udział w światowej klasy dziwowisku dla niepoznaki szumnie akademią nazwanego. Dzień ten nadszedł dnia czternastego miesiąca dziesiątego w miasteczku Wieliczce, z systemu podziemnych korytarzy słynącego.

Kiedy stanął w świetle jupiterów, cała scena, cała publika były jego. Doskonale znał każdy centymetr kwadratowy sceny, przecież sam ją montował poświęcając swój cenny, prywatny czas potrzebny do szlifowania roli.

Michał był tego dnia królem sceny. Po znamienitym odegraniu swej roli życia łaskawie pozostał po spektaklu, by zjednoczyć się z plebsem w trudach dnia powszedniego, rozmontowując po sztuce dekoracje.

Jego nieoceniony wkład w edukowanie polskiej młodzieży powinien zostać bezsprzecznie uhonorowany i doceniony. Powinien też zająć miejsce wyżej nauczycieli.
Nauczyciele rodzą się codziennie.
Michał Suchoń tylko raz!


Ostatnie zdanie niestety nie zostało wymyślone przeze mnie, sparafrazowałem wypowiedź cesarza Józefa II Habsburga o Mozarcie (w miejsce nauczycieli - generałowie).

W Kąciku Muzycznym pora na nieco klasyki.
Jako że ten utwór zaprząta mi teraz większość czasu poświęconego ćwiczeniu na fagocie, nie sposób nie nadmienić o jego wpływie. Pierwsze próby pełnym składem już się odbyły, idzie nieźle, choć do tych tu na dole trochę nam jeszcze brakuje.
Meine Dammen und Herren, Herr Franz Schubert und seine Unvollendete Simphonie (jeśli coś jest źle, korygujcie, zedytuję).
Tadam!



Następnym razem coś wyłącznie na fagot (właściwie to na 4).

PS. Zbieram siły i motywację na artykuł specjalny. Oczekujcie :)

Dobrej nocy!

PS 2. Naprawdę urodziłem się w Krakowie, tylko ta mała wioska mi w wizji leżała.

czwartek, 20 października 2011

10. Zero.

No i mam mały jubileusz. Dyszka tych właściwych (numerowanych) postów stuknęła. No i mam problem, bo mimo ograniczenia się z częstotliwością pisania nie mogę wymyślić nic konkretnego. Całkowity brak weny. Nawet teraz uciekła mi dobra myśl na kontynuację tego postu.

Naszą klasę obarczono akademią na święto KEN. Się nauczylim, odegralim, podobało się. Zostaliśmy też pod niebiosa wychwaleni oraz hojnie wynagrodzeni przez ukochanego naszego polonistę. W bezmiarze swej łaskawości wkroił do dziennika wszystkim aktorom po czwórce (cytat: "Bo po piąteczce to nie!"). Więc jak wszystko było super, no to z jakiej cholery, zapytuję, 4 a nie 5? Takie to trudne? Kreska w dół, brzuszek i pozioma u góry?

No i znalazłem kolejny temat do narzekań. Niewyczerpany wręcz i nieskończenie bezsensowny. Umysł kobiety. Istota problemu: Tu zacytuję nowe objawienie polskiego słowa pisanego, czwartego wieszcza narodowego, niejakiego Michała S.:

"Bo wy to macie nasrane do tych głów. Ta ma 55 kilo i się odchudza (bo gruba), te ładne twierdzą, że wyglądają jak pasztet z konserwy (przeterminowany), a WSZYSTKIE twierdzą, że mają za małe cycki (nawet te, co w nocy nie mogą spać na wznak, bo by się podusiły).

Ot, cała sprawa.

Drogie panie, ocenianie zostawcie nam, facetom. Wy nie jesteście obiektywne, my zwykle do bólu szczerzy (pozdrawiam kolegów z Korytarzowego Prezydium Sędziowskiego). Więc jeśli mężczyzna mówi: Jest OK, super, wyglądasz świetnie etc., to tak najczęściej JEST. Jeśli nie, to też się o tym dowiecie (za wyjątkiem związku małżeńskiego, w którym kobieta ZAWSZE ma figurę dziewiętnastoletniej modelki i ZAWSZE wygląda wprost olśniewająco).

No i jakoś poszło. Częściowo dzięki koleżance Klaudii (pozdrawiam!)z kompletnej pustki zrodził się całkiem spory tekścik. Na dzisiaj starczy już tego dziermolenia. And now... A SONG!!!

Na piosenkę też nie miałem pomysłu, przez jakieś 5 minut pozwalałem moim myślom błądzić, aż w końcu napatoczyło się TO!
Brighton Rock zespołu Queen. Wersja studyjna pojawiła się na płycie Sheer Heart Attack, ale postanowiłem wrzucić wersję z koncertowej Live Killers (2x dłuższa, 2x bogatsza, 2x lepsza!!!) Bawcie się!



"...I chołodziec litewski milczkiem żwawo jedli."

poniedziałek, 10 października 2011

9. Synonim nad synonimami i wszystko synonim.

Za nami dzisiejszy tekst na elokwencję (polegający jedynie na obcykaniu w synonimach - (efektowna pauza) WOW!). Dopasuj, dopisz, poustawiaj, wybierz, itede, itepe. Elokwencja, że hej!

Zima idzie. Wczoraj wydobyłem mój nieśmiertelny, skórzany, matrixowy (lub gestapowski, określenie zależnie od środowiska) płaszcz. I tak było mi zimno. Chyba się starzeję, bo kiedyś mogłem w zimie latać w podkoszulku i wcale mi to nie przeszkadzało, że miałem kolor bardziej zbliżony do smerfa, niż do Homo Sapiens. Teraz byle chłodzik, a ja zapatulony, jak na Alaskę. Żałosne. nawet kocyk zamieniłem na pełnowartościową kołdrę.

W szerokim świecie apatia. Nikomu się nic nie chce. Rano, ciemno, po południu ciemno. Niech już przynajmniej ten śnieg przyjdzie, będzie trochę zabawy (take cover, girls!). I narty można wyciągnąć, odkurzyć. Moje piękne, przedpotopowe :). Jakoś plany wymiany ciągle spełzają na niczym.

Dzisiaj w kąciku muzycznym pora na coś w rodzaju video-artu, jakim są teledyski zespołu The Offspring. Słynna piosenka Zespołu Jednej Próby (osobna historia, jak nie będę miał o czym pisać, to przytoczę), czyli You're gonna go far, kid. Obraz znacznie głębszy, niż na pierwszy rzut oka. Pochodzi z 2008 roku, z płyty Rise and Fall, Rage and Grace. Smacznego!



"Dziewczyna duby smalone bredzi, a gmin rozumowi bluźni"

piątek, 7 października 2011

8. Po szybach jesienny deszcz dzwoni, deszcz dzwoni...

Piątek. Znowu. Zaraz znowu poniedziałek i do szkoły. Phi!

Leje.

Nie ma to jak poranny spacer na przystanek w tempie pracującej śmieciarki. U człowieków dokoła mnie zaobserwowałem pierwsze oznaki Wielkiej Jesiennej Chandry (preludium do Wielkiej Zimowej Chandry). Narastająca masowo senność (8:10, a ja przyssany do poduszki i wplątany w kołdrę ani myślę wstawać), rozdrażnienie, kłótliwość, przygnębienie, itede, itepe.

Nie ma to, jak powrót w piątkowe, deszczowe popołudnie busem. Całe miasto to jeden wielki, blaszany, śmierdzący spalinami korek. Chwalmy bus-pasy!

Nie ma to jak wybrać się rano do szkoły bez kurtki ("bo się utrzyma pogoda"), w samej bluzie i bez parasola.

Nie ma to, jak sobie ponarzekać i pomarzyć o wiośnie, gdzie wszystko pachnie, wszystko spod ziemi wyłazi (Ty, stary weź nie strasz, dwa miesiące temu teściową pochowałem!), a w szkole ni żywej duszy :)

Nie ma to, jak posłuchać sobie... No właśnie. Czego? Chwilowo nie mam nic, co ostatnio mnie zadziwiło. Dlatego leci staroć, klimatycznie wpasowujący się w ten żałosny, quasi-liryczno-romantyczny post. Pink Floyd - High hopes. Klasyka.



Do następnego!

poniedziałek, 3 października 2011

7. Burdel na mieście.

Dzisiaj, dla odmiany, żeby się w głowach nie poprzewracało od nadmiaru dobrobytu, kolejna porcja narzekań.

Temat lekcji: Kampania wyborcza.
Ja rozumiem, trzeba się wypromować, pokazać z jak najlepszej strony, no ale bez jaj.
Zdjęcie najprawdopodobniej z Gdańska.

Ja się zapytuję, kto to wszystko będzie sprzątał??? Najprawdopodobniej uczniowie podstawówek podczas najbliższej akcji sprzątania świata, kiedy wszystko to-to się po chodnikach i rowach będzie walało. Co sobie myślą turyści z innych państw, gdy widzą takie miasta? Ja na ich miejscu bym się ciężko wystraszył, gdyby zza każdego winkla łypała na mnie ciągle ta sama, cyfrowo wylizana w Photoshopie morda.

Kolejna sprawa: pojawianie się agitatorów podczas KAŻDEJ lokalnej imprezy, czy innego spędu ludzi.
Miejsce: Znana skądinąd parafia, w której to niejaki Karol Wojtyła rozpoczynał karierę. Przyczyna imprezy: Wydanie przez Pocztę Polską znaczka pocztowego z owym kościołem. Na tejże imprezie miała wątpliwą przyjemność grać orkiestra dęta, w której gram. Misja: Doprowadzić i odprowadzić barwny korowód spod poczty i nazad. Wszystko fajnie (tzn. nie, ale to inny temat), ale druga część obchodów zamieniła się w jakiś multi-wiec wyborczy, na którym przemawiało chyba 5 polityków, którzy, gdyby nie ten czas, to by nawet kinola nie wyściubili zza drzwi swoich gabinetów. Bleh.

Na dziś koniec wrzodzenia, teraz pora na muzykę. Obiecywałem coś super, będzie coś innego, ale też super.
Igor Presnyakov. Rosyjski gitarzysta, z tego, co mi wiadomo, mieszka w Holandii i gra. Świetne, wpadające w ucho aranżacje, ciekawy wygląd, klasa. Gorąco polecam, na Jutubie jest go pełno! Smacznego!

czwartek, 29 września 2011

6. Rozczarowania

Podryw na kasztana nie działa. Prób: 2 (różnych), rezultatów: 0. Brutalna rzeczywistości, 1:0 dla Ciebie.

To smuci. A co cieszy? A cieszy dobra ocena ze sprawdzianu z historii. Forma opisowa, więc niby na pierwszy rzut oka trudniej, ale jak się zacznie, to leci samo.

Opisu wymaga dzisiejsza (pożałowania godna) sytuacja na biologii, na której to zachowałem się, niczym rusałka wypuszczona na łąkę po wielu latach niewoli. Jako że mam już ocenę z odpowiedzi, podczas ww. czynności robiłem sobie w najlepsze zadanie na harmonię do szkoły muzycznej, które za cholerę nie chciało mi się ułożyć. Tym większa była moja radość, gdy w końcu wszystko odpowiednio dopasowałem. Uciesze tej upust dałem trzaskając zeszytem i oznajmiając donośnie na całą klasę:
- Skończyłem!!!!
Biologiczka (z odgrywanym zdziwieniem):
- Ojeeej! A co pan skończył?
- Eeeee... nic ważnego.
- A mogę zobaczyć?
- Eeee... nie.

W końcu jednak dobrała się do mojego zeszytu i zaczęła czytać. W końcu pada jakże egzystencjalne pytanie:

- Nuty?

Nie, schabowy.

- Tak, pani profesor.
- A więc chyba poproszę pana do pierwszej ławki z karteczką. No jak ostatni blondyn

No i trzeba było pisać. Budowa plemnika i spermatogeneza. Nie ma to jak męskie sprawy. Co wyszło, zobaczymy.

Copostowy Kącik Muzyczny (CKM :D)

Jutub zdechł i leży. Nieosiągalny. Chciałem dać coś ekstra, ale nie da rady. Będzie następnym razem. Próbujemy inaczej.

EDIT: Oczywiście tuż po zamieszczeniu posta ta jakże szacowna instytucyja odzyskała pełną operacyjność. Phi!


Piosenka o jakże głębokim i pobudzającym synapsy tekście. Zespół Blink 182, który oprócz takich rzeczy ma w swoim dorobku sporo przyzwoitych i znanych piosenek. Właśnie wydali nową płytę pt. "Neighborhoods".

Bo jeszcze tylko wrzesień. październik, listopad, grudzień, styczeń luty, marzec, kwiecień, maj, czerwiec i...

wtorek, 27 września 2011

5. W młynie

Kolejny tydzień trwa sobie w najlepsze. W szkole akcja "kasztan", czyli wszelkie wariacje na temat ciskania, podrywania, zaczepiania, obrywania, szukania dymu i wielu innych sposobów korelacji międzyludzkiej za pomocą tego jakże zacnego nasionka. Próbny alarm przeciwpożarowy najbardziej ucieszył naszego nauczyciela.

Dzień całkiem niezły. Trafiły się 3 całkiem niezłe ocenki, co połączone z dniem wolnym w muzycznej wprawiło mnie w stan potocznie zwany "głupawą". Gdyby tylko noga była w 100% sprawna, byłoby idealnie. Ale jest na tyle dobrze, że nawet nie mam na co (chwilowo) narzekać, co zdarza się rzadko, a tak naprawdę jest clue tego bloga (patrz: podtytuł). mimo to, podoba mi się ten stan.

Z piosenką na dziś miałem pewien problem. Nic nowego mi nie wpadło w ucho. Zamieszczam więc coś, co powinno być hymnem dla każdego fana rock'n'rolla :D
Utwór zespołu Kiss: "God gave rock'n'roll to you" z roku 1992. Płyta: Revenge - dedykowana pamięci zmarłego perkusisty Erica Carra.

A nieśmiałym polecam podryw "na kasztana" :)

Miłego popołudnia!

piątek, 23 września 2011

4. Małość świata

Dokonało się nawiedzenie. Na moje LO spłynął blask sławy. Stało się u nas, w godzinach wczesnopopołudniowych, spotkanie z basistą zespołu Scorpions. Nie dość, że Polak, to jeszcze krajan, bo z Wieliczki, czyli do mnie blisko. Paweł Mąciwoda trochę pogadał, potem pograł, przywiózł też ze sobą jakiegoś wokalistę (pewnie w tym momencie się błaźnię, bo to najprawdopodobniej był jakiś znany ktoś), bardzo dobrego. Pobluesowali, potem grał nasz lokalny zespół RUSE (uwaga, reklama: www.myspace.com/zespolruse - bardzo fajnie grają, polecam). Nauczyciele szaleli, jak małe dzieci. Na koniec, po komendzie "na lekcje", padły jakże ważne i wartościowe słowa p. Mąciwody: "PIEPRZYĆ LEKCJE!" - przywitane salwą oklasków.

Uffff, strasznie sprawozdaniowo wyszło. Ale nic nie poradzę, jestem zbyt zmęczony, żeby myśleć nad jakąś ekwilibrystyką słowną. Ale mamy weekend. Co z tego. Jutro jazda do Krakowa, próba o 9. Awrrrrrr!

Piosnka na dziś:
Miało być coś tematycznego, jak zwykle, ale po namyśle doszedłem do wniosku, że rutyna zabija. Dlatego nie będzie to nic Scorpionsów, lecz piosenka Brytyjczyków z Marillion'u. Utwór "Jigsaw", płyta: Fugazi, mamy rok 1984. Chwytliwe (ale nie tandetne) motywy i świetny wokal spowodowały, że ta piosenka od trzech dni mnie trzyma i nie puszcza :)

Miłego weekendu wszystkim człowiekom :)

poniedziałek, 19 września 2011

3. Niespodziewajki

Pozytywne zaskoczenie na koniec nudnawego dnia w szkole to miła sprawa. Tym milsza, że nic jej nie zapowiadało. Kroiła się nieprzyjemna fizyka (oddawanie kartkówek z rezystancji). I niby uważałem, że napisałem dobrze (tym bardziej, że facetka pozwoliła korzystać z zeszytu), ale w sytuacji, gdzie 30 osób miało 30 różnych wyników, niczego nie można było być pewnym. Ocenka wyszła nad wyraz dobra. Fajnie. Ogłaszam liczbę 34/81 (wynik końcowy) liczbą dnia (tum-tu-du-dum!). A jako, że zawsze mnie coś boli, to dzisiaj też.

A boli mnie idiotyzm elementu (kwiatu?) młodzieży polskiej. Jak można było, pomimo możliwości korzystania z zeszytu zgarnąć 15 pał/klasa? Kto odpowie na to pytanie, powinien dostać dobre piwo. Albo kratę. Albo ciężarówkę. Moje żartobliwe stwierdzenie, że w naszej klasie (human) rośnie kwiat polskiego bezrobocia przyszłej dekady, nabiera nowego (cholernie poważnego, kurka) znaczenia.

Jako, że nastrój mam dziś lekki i wesoły, to piosenka też lekka i wesoła. Kanadyjski zespół Propagandhi, grający coś, co klasyfikowane jest jako anarchopunk. Utwór pochodzi z płyty "How to clean everything" (1993r.), a imię jego...

sobota, 17 września 2011

2. Introducing

Jak obiecałem, rzucam zdjęcie (na razie jedno + profilowe, bo zwykle to ja, a nie mnie fotografują).



Niestety, jakoś nie chce wejść większe, a nie rozgryzłem jeszcze edytora na tyle, żeby wiedzieć, jak.

1. Wtyczki czar

Ciąg dalszy chorowania. Dziś od sprzątania już się nie wykręcę. Trzeba się łapać za odkurzacz. I nawet sobie podczas tego jakże pasjonującego zajęcia (wiecie, co można znaleźć pod dywanem, jak się ma kota?) nie posłucham muzyki. A dlaczego? A przez firmę Sony-Ericsson i ich cudowną, ogromną wtyczkę, która ma niezwykłe zdolności rozłączania się nawet, jak nikt i nic jej nie dotyka (sic!). Do telewizora się nie podepnę, bo siostrzyszon okupuje, Z góry, z pokoju nie słychać wieży.

Każdy zna tę wtyczkę. Duża, kanciasta, kupa bolców w środku. Dwie spinki. Totalna klapa. Akio Morita (twórca potęgi Sony) pewnie się w grobie przewraca. problem jednak nie dotyczy tylko wtyczek. Samo gniazdko też pozostawia wiele do życzenia. Już po roku użytkowania jest całe obruszane. Jakby zwykły jack 3.5 i mały nokio-podobny bolczyk do ładowania to był jakiś problem. Na szczęście problemów koniec, unifikacja ładowarek, żegnaj, potworny, klockowaty wtyku-elektryku!



Jako, że moje "odkrywania" Green Day dalej trwa, postanowiłem dzisiaj z jednej piosenki uczynić motyw na dziś. "King of a day" z albumu "Nimrod" - podobno najbardziej dojrzałej płyty zespołu. Ciekawa sekcja dęta (rzadka w punku, brzmi tu świetnie) i głos Billiego dopełniają wszystkiego. Polecam!

Niedługo może wpadną jakieś moje zdjęcia (może nawet dziś).

piątek, 16 września 2011

Prolog

Zaczynam z grubej rury: Choróbskiem. Podła bestia dopadła mnie w czwartek, w piątek, po krótkiej i nierównej walce padłem na deski w stylu, którego mogliby mi pozazdrościć czołowi zawodnicy WWE (proszę się nie śmiać z tej jakże szacownej instytucji, goście [i babki] wkładają dużo serca i pracy, by wykonywać te wszystkie, jak by nie było ekstremalne elementy tak, by nie skręcić sobie karku po pięciu sekundach). Teraz siedzę w domu, sprzątać trzeba, ćwiczyć na fagocie trzeba, ale się nie chce. Siostra męczy, chce wejść na komputer, po rytualnym "zaraz" odchodzi, ale za 5 minut wraca.

Jakby tego wszystkiego było mało, to na dodatek zabiłem swoją nogę. Przed W-F chciałem sobie ulżyć, zmiatając bramkarza z bramki. Wziąłem rozpęd i z siłą potrzebną na konkretny strzał z 30-35 metrów (kto gra, ten wie, kto nie gra, niech wie, że naprawdę mocno) kopnąłem piłkę. W tą jednak nie trafiłem. Tocząc się minęła stojące na sali ławki, a ja je z tym całym impetem (sztuk 2, ok. 4 metry każda) przesunąłem o mniej-więcej metr, kopiąc nogą w nogę owej. Boli.

Potwór Infekcją Górnych Dróg Oddechowych zwany pozbawił mnie również radochy z koncertu dziś wieczorem (Zespół Ruse, Kraków, 18:30, Kino WRZOS, polecam!). Zdenerwowany kopię wirtualną łopatą w YouTubie i nasłuchuję, co też świat ma mądrego (lub nie) do powiedzenia. Dogrzebałem się do starych płyt Green Day, więc mam zajęcie na 5-6 godzin. Dokonałem też wiekopomnego odkrycia, mianowicie:





Alice Cooper. Wstyd się przyznawać, ale ja, który uważałem, że taką muzykę znam w stopniu przynajmniej dobrym, do tej pory znałem tę piosenkę jedynie z covera Groove Coverage. Całkiem niezłego, ale absolutnie nie mającego startu do oryginału. Wstydzę się niezmiernie, ale z drugiej strony, miło sobie uświadomić, że istnieje coś, czego się nie znało, co można odkryć i pomyśleć "kurczę, ale to fajne, nie znałem tego". Bardzo pozytywne uczucie.