poniedziałek, 28 lipca 2014

75. Pętla nieskończoności

Spędziłem ostatnio trochę czasu u wujka w lesie (ma domek w przysiółku, w okolicach Jędrzejowa, gdzie nawet asfaltu nie ma (w tym przysiółku, w Jędrzejowie oczywiście jest)). Odrobinę odpocząć, trochę pomóc (wujek zajmuje się restauracją starych samochodów, ale niestety nie w tym pomagałem. Wynosiłem słoiki.), nazbierać parę grzybów (nie ma), et cetera, generalnie wypoczynek. Był też akordeon.

Wieczorem pierwszego dnia pojawił się człowiek zachwalany jako koks-wymiatacz-hiper-ultra-mega cudowne dziecko (po czterdziestce) akordeonu. Czego to on nie zagra, nic nie jest mu obce. Repertuar od "jarzębino czerwona", przez "co ja zrobiłem że się ożeniłem accordion remix", na "głębokiej studzience" skończywszy. No i faktycznie, prawa ręka całkiem-całkiem, nawet ładne ozdobniki robił i generalnie dało się rozpoznać utwory. Szybko też łapał te, których nie znał. Natomiast lewa...

Takiego natężenia toniki jeszcze w życiu nie przeżyłem. Gość nawet na zupełnie oczywistą dominantę nie zmieniał funkcji. Z początku było to nawet zabawne, ale po czterech godzinach zaczął mnie szlag trafiać (a tu dopiero pierwszy wieczór). Nie pomogło piwo, nie pomogło wcześniejsze pójście spać, miałem ochotę zerwać się z krzykiem i z obłędem w oczach podbiec do tego akordeonu i nacisnąć samemu w końcu to zakichane G (wszystko oczywiście leciało w C-dur). Nękany niezmiennym koszmarem w końcu jednak jakoś zasnąłem.

Następnego dnia postanowiłem sprawdzić, czy to faktycznie jest takie trudne, to całe basowanie? Czy jest to tak przeklęty instrument, że mimo trzydziestu-kilku lat praktyki ten człowiek (bardzo z resztą sympatyczny) nie był w stanie się tego nauczyć, bo to jest za trudne?

Znalezienie poszukiwanych przeze mnie funkcji zajęło mi jakieś pół godziny, kolejną godzinę zapamiętanie ich położenia, żeby z grubsza trafiać w to co się chce. Po dwóch godzinach byłem w stanie jako-tako w całości zagrać ludowe piosenki w zakresie funkcji: T, II, S, D, D7, VI (czyli znacznie więcej niż potrzeba do takiego przygrywania do grilla i sfałszywiałego podśpiewywania do białego rana). Natomiast następnego dnia była niedziela, ów człowiek był u nas już od południa. Oczywiście toniczne szaleństwo trwało nadal, wpędzając mnie w stany katatoniczne i lękowe naraz.

Dowiedziałem się też paru ciekawych rzeczy. Na przykład że F-dur to C-dur. Albo wiedzieliście, co to jest tercja? Nie, nie wiedzieliście. Bo tercja obejmuje interwał do tej pory nazywany sekstą. A cóż w takim razie z prawdziwą tercją? Przecież tu oczywisty paradoks następuje! Otóż nie, domniemane tercje to w rzeczywistości... Półtercje. Dziękuję, wymiękam.

Lubię Wagnera i jego brak rozwiązań, ciągłe narastanie napięć, ale to zupełnie co innego. Gdyby "Tannhäuser" miał tylko jedną funkcję, dopiero wtedy byłby koszmarny.

A. Gość ma mi też załatwić fagot. Do następnego!

CKM:
Ta płyta to modelowy przykład na to, jak blisko siebie są muzyka klasyczna i rockowa/metalowa. Yngwie Malmsteen to szwedzki gitarzysta heavymetalowy, uznawany za kolejnego po Eddiem Van Halenie innowatora gry na gitarze elektrycznej. Płyta pochodzi z 1998 roku, a jest to Suita koncertowa na gitarę elektryczną i orkiestrę es-moll, op. 1. Śmierdzi barokiem, brzmi fenomenalnie. W nagraniu jest nie tylko suita, ale dzięki temu jest tego znacznie więcej i można się dłużej zachwycać. Właściwa Suita zaczyna się w 12:18.



Pa!

czwartek, 15 maja 2014

74. Ladies and Gendermen...

Blog nie zawiśnie. Przynajmniej na razie. A dzisiaj będzie (jak wszyscy, to wszyscy) o POTWORZE DŻENDERA!!! Z góry informuję, że post jest neutralny, nie wyrażam w nim (wyjątkowo) własnych poglądów i przekonań, ma charakter uświadamiający.

Wobec afery, która ogarnęła cały grajdołek Polską nazywany (która to afera jest tylko przykrywką i ucieczką od prawdziwych problemów) wokół tego strasznego słowa jakim gender się stał (stała? stało?), zamieszczam tekst pani Emilii Kaczmarek, doktorantki w Instytucie Filozofii UW, stałej współpracowniczki "Kultury Liberalnej"

-------------------------------------------------------------------------

Co to właściwie jest ten dżender? Mały słownik dla genderowo zdezorientowanych.

Gender, genderyzm, ideologia gender - co to właściwie znaczy? Czy minister Kozłowska-Rajewicz, ksiądz Oko, posłanka Kempa i Judith Butler mówią o tym samym?

O co w tym wszystkim chodzi, o mieszanie dzieciom w głowach, o przebieranie chłopców za dziewczynki, zaprzeczanie różnicom między kobietami i mężczyznami, czy o stare, dobre równouprawnienie?

Być może całe zamieszanie wynika z używania obcego słowa. W języku angielskim swojskie i neutralne, w Polsce urosło do rangi symbolu, w którym mieszają się wszystkie znaczenia. Angielskie słowo gender (bliskie polskiemu "rodzajowi") najczęściej tłumaczone jest jako "płeć społeczno-kulturowa" (w odróżnieniu od słowa sex czyli "płci biologicznej"). Tylko co z tego wynika? Z czym mamy tu do czynienia - z nauką czy z ideologią? Dla zdezorientowanych przygotowaliśmy mały słownik.

Gender w SOCJOLOGII - kategoria gender w nauce o społeczeństwie pozwala uchwycić wszystko to, co łączy się z tożsamością płciową, ale nie ma podstaw biologicznych (np. różny sposób ubierania się mężczyzn i kobiet, ich role społeczne - zmieniające się na przestrzeni dziejów i odmienne w różnych kulturach). Pojęcie gender w socjologii umożliwia neutralny, naukowy opis. W końcu z tego, że jakaś rola społeczna ukształtowała się w danych czasach i w danej kulturze nic rewolucyjnego nie wynika. W socjologii pojęcie gender służy do opisu pewnych zjawisk, nie jest postulatem zmiany czegokolwiek.

Gender w POLITOLOGII - pojęcie gender jest używane przez politologów do opisu relacji między płcią a władzą i miejscem w hierarchii społecznej. To właśnie tak rozumie gender ONZ, kiedy tworzy kategorie globalnych grup marginalizowanych i umieszcza wśród nich kobiety obok młodzieży czy ludów autochtonicznych. Tu właśnie nie ma rozróżnienia na płeć biologiczną i kulturową , liczy się kwestia politycznej i ekonomicznej pozycji kobiet. Na konferencję poświęconą tak rozumianemu genderowi wybrała się niedawno do Malezji posłanka Beata Kempa, zaprzeczając przy tym, że chodziło o "ideologię gender". Potwierdzamy - nie chodziło, bo takowa nie istnieje.

Gender MAINSTREAMING - to gender, o który mówi minister Kozłowska-Rajewicz; gender mainstreaming jest strategią polityczną przyjętą w UE, czyli działaniem na rzecz równouprawnienia kobiet i mężczyzn (równouprawnienia, a nie dekonstrukcji płci!). Mainstreaming oznacza włączanie tematyki płci i równouprawnienia do jak najszerszego wachlarza unijnych polityk i nie dopuszczanie do marginalizacji problemów kobiet.

Gender w GENDER STUDIES - badania nad płcią kulturową z zakresu różnych dziedzin: filozofii, antropologii, psychoanalizy. Gender studies to dziedzina, która wyłoniła się z women's studies, czyli badań feministycznych. Niektórym może się wydawać dziwne tworzenie specjalnej dziedziny wiedzy czy nawet kierunku studiów poświęconych płci - jest to jednak wynik specjalizacji w naukach społecznych, gdzie pojawiają się przecież także urban studies (studia nad miastem) czysecurity studies (studia nad bezpieczeństwem).

Gender w TEORII QUEER - w teorii queer (z ang. queer "dziwny, dziwaczny"; teoria queer - teoria odmienności; tradycja intelektualna związana ze społecznością LGTB), czyli np. u Butler, neguje się samo rozróżnienie na płeć kulturową i biologiczną, uważając, że nawet płeć biologiczna jest konstruktem kulturowym. Dla przedstawicieli tego nurtu już samo nazywanie chłopców chłopcami , a dziewczynek dziewczynkami jest opresyjnym kształtowaniem ich tożsamości. W świetle tego stanowiska kategoria płci powinna ulec dekonstrukcji (więc przebieranie chłopców za dziewczynki jest ok, o ile nikogo się do niczego nie zmusza). Teoria queer nie jest wdrażana (jakkolwiek miałoby to wyglądać) w polskich szkołach czy przedszkolach, ale faktycznie (o zgrozo!) można się z nią spotkać na uniwersytetach, np. podczas studiów nad filozofią poststrukturalistyczną.

Gender w FEMINIZMIE RÓŻNICY - dla takich feministek jak Sylviane Agacinski czy Christina Hoff Sommers, gender jest interpretacją płci biologicznej, jednak radykalnej różnicy między kobietami a mężczyznami nie da się zatrzeć i nie powinno się tego robić. Dla feministek różnicy tradycyjna kobiecość jest wartościowa, należy ją docenić a nie dekonstruować. Jeżeli ktoś krytykuje feminizm i gender, powinien najpierw określić o jaki nurt feminizmu mu chodzi.

IDEOLOGIA GENDER, GENDERYZM - Kościół myli pojęcie gender mainstreaming z takim rozumieniem gender, jakie obecne jest w jednym z nurtów feminizmu. Teoria queer nie jest propagowana w polskich przedszkolach - dlatego strach przed "ideologią gender" jest nieuzasadniony. Co więcej, Kościół sprzeciwia się samemu rozróżnianiu na sex i gender uważając, że role mężczyzn i kobiet są inne na mocy prawa naturalnego, macierzyństwo kobiet (także w sensie duchowym) jest ich powołaniem, a nie rolą społeczną, którą można kształtować czy wybierać.

-------------------------------------------------------------------------

Tytuł posta również zapożyczony, tym razem od pana Andrzeja Rodana. Przypominam, że post jest neutralny, nie wyrażam w nim własnych poglądów i przekonań.

Niestety, jak to trafnie ujęła Paulina, to ludzie tworzą język, więc słowo "gender" nabrało już tego nowego, niepoprawnego znaczenia. Szkoda.

A piosenka na dzisiaj... hm... przelatuję przez zasoby mojego dysku w poszukiwaniu czegoś, co by dzisiaj najgłośniej krzyczało "wybierz mnie!". No i mam, poszukiwania uciekły w internety, a tu inspiracja przyszła ze strony pana Leszka :)

Mamy wieczór, 12 lipca 1986 roku, jesteśmy w Anglii, w Londynie, na Wembley. Właśnie wybrzmiała żywa i energetyczna piosenka "Now i'm here", Brian zmienia klimat i wycisza publiczność. Zaczyna się druga, nieco (ale tylko nieco) spokojniejsza część koncertu, zmącona nieco "You're so square (baby, I don't care)". Później nastąpi parę klasycznych coverów, ale najpierw...



Wersja koncertowa jest tak różna od tej z płyty ("A night at the opera" '75), że brzmi jak zupełnie inny utwór. Wersja (kradnę cytat) no, bardzo osobista. Już kiedyś co prawda wrzucałem cały koncert, ale nie sądzę żeby ktoś przebrnął przez cały, więc to nie ma znaczenia :). Ponownie wyrażam smutek i ubolewanie (uzewnętrznione poprzez walenie głową w kant biurka), że nie urodziłem się 30 lat wcześniej i nie mogłem być na tych wszystkich wielkich koncertach za bezcen (bilety na Zeppelinów w pełni blasku kosztowały jakieś 5 funtów).

Do następnego!

piątek, 2 maja 2014

73. Vanitas

Po raz kolejny piszę post z poczucia obowiązku nie z chęci czy z powodu odpowiedniego tematu, którym chciałbym się podzielić. Życie bloga wisi na włosku. Jeśli ktoś chce mnie czytać, niech mnie przekona.

Jak pewnie niektórzy zauważyli, obserwując nagły wysyp wcale niebrzydkich zdjęć na facebooku, wróciliśmy niedawno (w sumie to wcale nie tak znowu niedawno) z innego, lepszego świata, sokiem pomarańczowym i ropą płynącej Norwegii (no, z Islandii nie da się ukryć, też wróciliśmy, ale tam płynęła śmierdząca zgniłymi jajami woda, nie pasuje mi to do parafrazy), która jest dla mnie po tym wyjeździe tym, czym jest Arizona dla spragnionych lepszego życia Meksykan. Gdybym tylko mógł, od razu bym się tam przemieścił. Ludzie są zupełnie bezkonfliktowi, bezstresowi, uśmiechnięci, z każdym, nawet pomywaczem w podrzędniejszej knajpce, można się dogadać po angielsku, bo ich tego uczą od najmłodszych lat w szkole. Pokażcie mi polskiego ośmiolatka, który sam podszedłby do pary starszych od niego ludzi i w obcym języku zagadał czy może jakoś pomóc? Ja takiego nie znam.

Wszędzie jest czysto i ładnie, choć zdarzają się jakieś śmietki, również kradną koła od rowerów jak w Krakowie, ale to wszystko jest jakoś ogarnięte, nie ma takiej wyłażącej zewsząd mañany. Nawet są tam żebracy i to wcale niemało, nie narzucają się jednak człowiekowi.

Chętnie pojechałbym tam na Erasmusa, choć jest pewien szkopuł: Jeśli tam nie pracujesz, nie masz co marzyć o utrzymaniu się i przeżyciu. Na wszystko jednak są metody i ze wszystkim można sobie poradzić.

Tymczasem egzaminy wstępne zbliżają się wielkimi (za wielkimi, stanowczo za wielkimi) krokami. Proszę o ściskanie palców 15 czerwca. Może wyrobię się z programem.

Walka z tym postem jest bezcelowa. ucinam swe męki w tym miejscu.



Jest to niepodzielna całość (z wyjątkiem może "Wish you were here"), ale każdy powinien znać całość i basta. Gdy przeczyta się o tym albumie u Cioci Wikipedii, to można dojść do wniosku, że Pink Floyd to naprawdę dziwny zespół. Nie mam siły już opisywać płyty, więc zainteresowanych odsyłam do strony na wiki.

Do (może) następnego!

wtorek, 25 marca 2014

72. Abstrakcyje w głowie mej (mey?)

Dzisiaj krótko i treściwie, niezbyt może poważnie, ale tak też czasem trzeba. W każdym razie bardzo luźne dywagacje.

Oglądam ja dzisiaj fragmencik dokumentu o początkach cywilizacji. Bardzo początkowych początkach. Ludzie walczą z wilkami, z początku jak równy z równym, stopniowo człowieki tak bardzo dominują nad swoim wrogiem, że udomawiają go, układają według swoich reguł. Zwyciężyli. A mi w głowie pojawiła się myśl (tym razem osadzona mocno w XXI wieku): Co jeśli jesteśmy (ludzie i wilki) postaciami w jakimś gigantycznym MMO toczonym przez istoty z innego świata lub wymiaru? Ludzie okazują się koniec końców frakcją prowadzoną przez sprawniejszych, lub po prostu liczniejszych graczy. Co jeśli kilkanaście milionów graczy w World Of Warcraft, faktycznie zawiaduje jakąś cywilizacją gdzieś na drugim końcu trzeciego wszechświata po lewej stronie?

Co jeśli dzięki naszym staraniom kiedyś roślinki będą miały zwierzątka domowe w postaci małych zombie?

Co jeśli w największej bitwie w dziejach internetów (która miała miejsce w uniwersum EVE Online, a straty z niej wynikłe przekraczają już 300 tysięcy dolarów na samych wrakach przetaczających się przez kosmosy, nie wspominając o stratach ekonomicznych sięgających wielu miesięcy lub nawet lat (gra jest bardzo realistyczna pod tym względem)) faktycznie ginęli jacyś osobnicy z (niekoniecznie) krwi i kości?

Spore: tu wszelki komentarz jest zbędny, a skala zjawiska przekraczałaby (przekracza?) wszelkie granice. Jak ktoś grał - wie, jak nie grał, niech się dowie, o co tam chodzi.

Śmieszne, ale nakłaniam do krótkiego chociaż przemyślenia problemu, małego wypuszczenia wodzy fantazji, mogą powychodzić całkiem fajne rzeczy.



A ludzie to złe bestie są, co własności ludzkiej nie szanują. Spory wydatek i ponowne, żmudne gromadzenie kontaktów. Ble.

W 2010 roku w Polsce wyszła płyta, która mimo statusu podwójnej platyny nie odbiła się (w moim odczuciu) jakimś szerokim echem. Jest to muzyka nieporównywalnie trudniejsza od chłamu serwowanego nam co rano w środkach komunikacji zamiejskiej. Pani Monika po odbębnieniu umów ze sponsorami i wszystkich zobowiązań wobec programu "Idol" i stacji Polsat wzięła się w końcu za muzykę taką, jaką ona ją widzi i słyszy. W efekcie zniknęła prawie całkowicie z radia popularnego, jednak zyskała wiernego słuchacza - Mnie. Z czteroletnim opóźnieniem, co prawda, bo choć coś z tej płyty znałem i podobało mi się, to na poważnie łapię się za nią dopiero teraz.Na tę konkretną piosenkę naprowadziła mnie jeszcze w liceum Wiola. My pozdrawiamy, a pani Monika urządza Grandę w mocno elektronicznym stylu, który co raz to bardziej mnie wciąga.

I ta dykcja...



Do następnego!

PS. Złamaliśmy 6000 wyświetleń. Dzięki!

poniedziałek, 17 marca 2014

71. Teoria egzystencji muzyka dla największego nawet laika

Ostatnio zastanawiałem się, do czego by tu porównać zawód muzyka, co by mugolom wyjaśnić, co w tym takiego ciężkiego. No i chyba wymyśliłem. Zawód muzyka jest jak zawód... Sportowca.

Każdemu, kto teraz puka się w głowę, spieszę z wyjaśnieniami.

Podobnie jak sportowcy, zaczynamy bardzo wcześnie, często w wieku 6 lat. Wyjątki się zdarzają, ale generalna zasada jest, że im wcześniej tym lepiej.

Można robić to dla zabawy, rekreacji, choć nie będzie się takim koksem-wyjadaczem jak wtedy, gdy poświęci się danej profesji całe życie i wolny czas. Do zawodu przygotowujemy się długo jak nikt. W wieku post-maturalnym mamy jakby 12 lat stażu za sobą.

Zarówno w środowisku sportu jak i muzyki bardzo ważny, niestety, jest układ. Kto kogo zna, kto z kim się lubi (lub nie), potrzeba bardzo dużo szczęścia, by zostać zauważonym lub złapać jakieś fajne granie/klub sportowy etc. Znajomości są bardzo przydatne.

Tak my jak i sportowcy robimy to, co kochamy. Na jedno słowo zawijamy manele, pakujemy się w nie-wiadomo-co, jedziemy nie-wiadomo-gdzie, nie-wiadomo-jak-długo, żeby gdzieś się pokazać, wystąpić, często dopłacając do interesu. No i co z tego? Fajnie jest :).

Żeby gdzieś się pokazać ćwiczysz, ćwiczysz, ćwiczysz, ćwiczysz, ćwiczysz...

Granie to nie tylko takie naciskanie klawiszy/dziur/klap/szarpanie strun w rytmie. Tak jak w pływaniu niepozorny ruch nadgarstka potrafi zwiększyć efektywność odbicia się o kilkanaście %, tak u nas ważne jest ustawienie każdego, nawet najmniejszego palca, uderzanie/szarpanie nim w odpowiedni sposób, że o poprawnej postawie i należytym oddychaniu nie wspomnę (właśnie wspomniałem, hyhyhy).

Większość, mimo tak ogromnego doświadczenia w zawodzie, za wyjątkiem ułamka szczęściarzy i najlepszych, zarabia marne grosze, często niewystarczające do utrzymania siebie, o innych nawet nie myśląc. No ale cóż... taki kraj. Na szczęście można wyjechać, problem nie tyczy się większości państw Świata, zarówno na zachodzie jak i na wschodzie.


Z innej beczki: Porsche nareszcie zrobiło ładne auto. Pierwsze 911 od lat 70, które naprawdę mi się podoba. Typ 991 istnieje, co prawda, od 2011 roku, ale dopiero niedawno miałem okazję zobaczyć je na żywo. Mogę dostać na urodziny.



To bezsprzecznie najlepszy zespół na świecie naszych czasów. Pierwsza piosenka z ostatniej płyty ("the 2nd law") wydanej 1.10.2012r. Kto twierdzi inaczej, ten głupim głupkiem jest! Ament!

Do następnego!

!!!EDIT!!!

Kolejne podobieństwa podsunięte mi przez Zuzę (pozdrawiamy i grzecznie machamy łapką): "podobnie układamy "plan treningowy", podobnie działa psychologia występów, nasza forma miewa lepsze i gorsze momenty"

czwartek, 30 stycznia 2014

70. Piwo a my, my a piwo

Znowu nie popisałem się konsekwencją. Albo popisałem niekonsekwencją, jak kto tam sobie woli. No ale trudno. Walczę z tym. Przegrywam.

Z nowości: stoczyłem pierwszy oficjalny bój z koncertem B Mozarta. Mozart wygrał tak z 11:0. Na szczęście idzie ku dobremu.

Swoją drogą, kto mi wyjaśni fakt, że pomimo zrzucenia z siebie jednej szkoły mam jeszcze mniej czasu niż w zeszłym roku? Kto da satysfakcjonującą odpowiedź, dostanie... dyplom.

Temat, który chciałbym dzisiaj poruszyć, przypadnie pewnie do gustu wielu, wielu czytelnikom. Bo chciałbym pomówić o... Piwie. A konkretniej o polaka stosunku do tegoż jakże (naprawdę) szlachetnego napoju.

Jeśli chodzi o statystyki i liczby, to odsyłam wszystkich ciekawych tutaj, nie chce mi się tego pisać jeszcze raz, skoro już ktoś to zrobił: http://blog.kopyra.com/index.php/2013/09/03/piwo-w-liczbach/ Jednocześnie pozdrawiam pana Kopyrę :)

Skupię się raczej na obserwacjach poczynionych przeze mnie. No to jedziemy.



Polacy nie umieją pić piwa.

Tak. Powtórzyć?

Polacy nie umieją pić piwa.

Pozwalam sobie na generalizację, ponieważ środowisko moich obserwacji jest na tyle duże, że z powodzeniem może oddawać proporcje znacznie większego terenu. Ale wracając do rzeczy.

Przeciętny przedstawiciel młodzieży (ale i nie tylko), kupuje piwo jak najtańsze, w ilościach prawie że hurtowych (pozdrawiam wszystkich, którzy przyłożyli rękę i usta do obalenia 72 carlsbergów (bo była promocja w biedronce) oraz kilkunastu innych, pewnego pamiętnego popołudnia na Psiej Górce, którego to obalania obserwacja a nawet czynny udział (dołożyłem dwie) był tyleż zabawny, co nieco przerażający). Ludzie, NIE TĘDY DROGA!!!

Jak ktoś się chce nawalić, to niech sobie kupi 0.7, wypije i już. I taniej go to wyjdzie, i sikać nie będzie jak fontanna w parku miejskim (a tak jest po kilku(nastu) piwach, niestety).

Alkoholu w piwie jest średnio 4-7% (nie liczą się takie wynalazki jak np. "Brewmeister Armageddon" i inne tego typu (dociekliwym ułatwię życie, BA ma 60% zawartości alkoholu, to najmocniejsze do tej pory uwarzone piwo)), co wystarczająco dobitnie sugeruje, że używamy tego napoju niezgodnie z przeznaczeniem. Mnogość rodzajów piwa też sugeruje, że w nim szuka się SMAKU a nie procentów.

Zatrważająca większość Polaków nie potrafi pojąć nawet najbardziej podstawowego podziału na Ale i Lagera, czyli piwa odpowiednio piwo górnej i dolnej fermentacji. O jakichkolwiek odmianach (a tych są setki, jeśli nie tysiące), ma takie pojęcie jak ja o przepisach BHP odławiania krabów na morzu Beringa. Ludzie rozróżniają piwa po markach, nie mając pojęcia, że np taki Okocim i Kasztelan to w zasadzie jedno i to samo piwo, bo podlegające standardom eurolagerów Carlsberga, nawet butelki ma te same. Różnice są w zasadzie niewyczuwalne. Podobnych przykładów jest, oczywiście, znacznie więcej, zapytany odpowiem, teraz mi się nie chce.

Są też ludzie, którzy chcą raz na jakiś czas pomyśleć o sobie, że są koneserami, więc co jakiś czas kupują piwo, które reklamuje się jako mały browar z tradycjami (którym może były ze 20 lat temu, ale na pewno nie teraz). Na tym jedzie i zarabia "Łomża", lubelska "Perła" i tym podobne, również na podobnym targecie zbijają kasę koncerny, wypuszczając na rynek tzw. piwa sezonowe, co szeroko praktykuje Okocim Carlsberg (piwo "dożynkowe" itp), lub Tyskie z serią "książęcych" (które akurat są całkiem smaczne, szkoda że one jedyne).

Są też (tak, powtarzam, robię to świadomie) browary, które biorą się za produkcję piw, o których nie mają zielonego pojęcia. Sztandarowym przykładem jest Żywiec Porter. Dawno, dawno temu miałem okazję "dostać łyka". Od tamtej chwili minęło ponad 7 lat, a do tej pory mam znaczny opór wobec wszystkiego, na czym widnieje napis "porter". Takie "arcydzieła" potrafią zniechęcić wielu ludzi, którzy chcą się wyrwać z okowów komercyjnego piwska i spróbować dla odmiany czegoś nowego, bo a nuż zasmakuje.

Głównym czynnikiem zaporowym dla kupna dobrego piwa z małego, polskiego browaru lub z zagranicznych, jest, niestety, cena (choć jest parę chlubnych wyjątków, jak np. "Ciechan", "Lwówek", czy "Raciborskie". Za każde ciekawsze piwo trzeba często zapłacić ponad 7 złotych, a to boli. Wszelkiego rodzaju smakołyki jak wytwory np. "Pinty" czy "AleBrowaru" cenowo oscylują w tych właśnie granicach. Przeciętny Kowalski myśli" "czy ich poje...ło?! Tyle za piwo?! To ja wolę trzy Harnoldy i jeszcze mi na gumę do żucia zostanie". Podobnie sprawa ma się z zagranicznymi produktami. Za piwo, które mi do tej pory najbardziej smakowało czyli "Leffe Brüne) z Belgii, płaci się 7 z hakiem za 0,33. To bardzo boli. Niektórych za bardzo.

Oczywiście, nie jestem jakimś purystą, często pijam również tanie piwa czy knajpianą wodo-drożyznę, ale robię to ze świadomością i wiedzą, że istnieje coś poza Harnasiem, Okocimiem i innymi ogólnie znanymi.

Na szczęście, wraz z wymianą pokoleń, wg raportów przybywa konsumentów piw z małych browarów. Z jednej strony to dobrze. Ale, kiedy wszyscy będą pili takie piwa, czy browary je produkujące nadal będą małe?

Zauważam drastycznie rosnący spadek (cóż za pierwszorzędny oksymoron) jakości pisaniny, więc to tyle w tym temacie, główną myśl chyba przekazałem wystarczająco jasno, a jeśli nie, to nie ma dla mnie nadziei.

CKM.

Początkowo myślałem o czymś mocnym, gitarowym ale jest za późno. Zwykle, pisząc, słucham tego co wrzucę, ewentualnie na odwrót. Wrzucam to, czego słuchałem pisząc. Niech i tak będzie teraz.



Nie sposób wyselekcjonować z twórczości Pink Floydów jakiegoś pojedynczego utworu (no, może "high hopes"), ponieważ każda płyta tworzy bardzo zwartą całość, toteż zamieszczam całą płytę. Wydana została na początku roku 1977, jako dziesiąta w twórczości grupy, inspirowana jest książką G. Orwella pt. "Folwark zwierzęcy", choć nie jest ona główną inspiracją. Na płycie ludzie podzieleni są na trzy grupy: Owce, Świnie i Psy. Brzmienie chłodne, zwiastuje późniejszą, słynną "Ścianę". Co ciekawe, ścieżek na płycie jest 5, z czego 2 to otwierający i zamykający "Pigs on the wing", podzielony na dwie części. Więcej już dzisiaj nic nie napiszę.

Do następnego!