piątek, 23 grudnia 2011

20. Dzień przed dniem przed D-day.

Prawie święta a mój świąteczny nastrój najlepiej zobrazowany jest przez ilość śniegu za oknem. Ogólnie rzecz biorąc - kiepski. Ale pewnie w końcu mi przejdzie (zwłaszcza, jak dopadnę jakiś stół z jedzeniem). Mówiłem już, że niespecjalnie lubię święta?

Klasowa wigilia. To jest dopiero cyrk. Mimo usilnych starań części dziewczyn (głównie Kaśki, pozdrawiam!) wyszło średnio. Było pełno jedzenia, picia, ludzi, ale atmosfera jak na stypie. Kupa nerwów i tyle.

Odkopałem kolejny relikt przeszłości. Piosenka zespołu Bad Religion - She. Najulubieńszy kawałek z gierki Tony Hawk's Pro Skater 2 (w którą to bez przerwy się zagrywałem małym, grubym szczylem będąc). Krótki, treściwy punk, z niezłym tekstem. Nigdy nie wiedziałem co to jest, dopiero niedawno uświadomił mnie kumpel Kombajn - chodząca encyklopedia punka, ska itp.

Na dzisiaj tyle, nie mam weny.

W kąciku muzycznym piosenka zwięźle podsumowująca mój ostatni brak refleksu i - co tu owijać w bawełnę - frajerstwo. Szkoda.



To ta druga z kolei, nie miałem serca wsadzić jej samej, to musi być całość. Tak chcieli Oni, tak niech będzie. Album to oczywiście Abbey Road, moim zdaniem najlepszy z całej dyskografii Beatles'ów.

Koniec bajki, trzy mikołajki, życzeń nie będzie, bo niepotrzebne mi do tego święta, żeby komuś coś miłego powiedzieć. Do zobaczyska!

PS. (dla niezorientowanych historycznie)
D-Day: 06.06.1944r. - lądowanie na plaży Omaha w Normandii.

sobota, 17 grudnia 2011

19. Zapyziałość.

Uwagę mi się dostało. A za co? Tu cytat za starą polonistką-powodem: "Jak ty w tym wieku nie wiesz, to bardzo źle". Ot, całe, jasne, spójne i przystępne wytłumaczenie.

Dostałem za Resident Evil 5. Kto grał, to wie, a kto nie grał, to zaraz się dowie, że tam zombiaki, jak już chwyciły postać (a ty nie zdążyłeś odpowiednio pofajtać analogiem w lewo i w prawo, żeby się uwolnić), to parszywe łby zamieniały się w takie jakby cztero-szczęki (coś w stylu Krakena). No więc Michał, pełny dziecinnej radości opatulił się bluzą z rękami w środku, szczelnie zasłoniwszy pysk kapturem latał po korytarzu wysuwając ręce-szczęki przez szczelinę pod kapturem, strasząc ludków dookoła i wydając częściowo tylko artykułowane dźwięki w stylu "dadadadadadada" (okraszone intensywnym mlaskaniem). No więc taki zadowolony z życia podbiegłem do serwisanta grzebiącego w naszym starym, biednym, schorowanym, sponiewieranym i skopanym automacie. Zaatakowałem moją zaimprowizowaną paszczęką, a on nic. Stałem tak koło niego i już mi się zaczynało nudzić, gdy on nagle się odwrócił. Mina człowieka - bezcenna. No i ta stara jędza o mentalności rodem z okolic 1850r. przyszła, powiedziała, że mi daje uwagę. Ja się pytam, za co. Tu nastąpił ww. cytat. W poniedziałek się odwołuję u dyrektorki.

Zagrałem ostatni egzamin (z fagotu). Niby dostałem tą piątkę, (22/25p.) ale czuję straszny niedosyt. Skopałem takie głupie miejsca, co zawsze wychodziły. Satysfakcja nieduża.

Swoją drogą, ostatnio ćwiczę co najmniej po 3 godziny dziennie. Chyba jestem chory. Są na to jakieś paragrafy? Zamknijcie mnie, bo wariuję :). A tak serio - jeszcze nigdy nie grało mi się tak dobrze, jak ostatnio. Dlatego dziś kącik muzyczny podwójny. Z moim utworkiem, który właśnie opracowuję i z czymś, o czym popiszę później.

Obejrzałem "Listy do M.". Pełen najgorszych obaw (Wszak nie dość, że komedia romantyczna, to jeszcze polskiej produkcji) usadowiłem się w kinie (na beznadziejnej miejscówce, ale w planie miałem spanie, nawet się zastanawiałem w domu, czy nie spakować jaśka). Po dwudziestu minutach wytężonych prób spania zmuszony byłem przyznać, że film mi się podoba. Momentami jedynie infantylny, z dobrą obsadą, a zwłaszcza z fenomenalną Julką Wróblewską. Czapki z głów przed tą dziewczynką! Bardzo dobra muzyka, ciekawie zawiązana akcja i sploty-nie sploty historii :). Film jak najbardziej godny polecenia.

No i obiecany kącik muzyczny. Najsampierw mój repertuar :) (klasycznie też was muszę edukować, a co!) Antonio Vivaldi - człowiek, który napisał 2 koncerty po 225 razy. Oto przed państwem koncert fagotowy d-moll RV481, część 1.



A teraz to, co wspominałem. Israel Kamakawiwo'ole - mieszkaniec Hawajów, ważył chyba 343 kg. Zmarł w 1997r. głównie z powodu swej otyłości. Przepiękne zestawienie - ukulele i jego głos. Mam też wersję z wplecionym "what a wonderful world". Ładne.



Dzisiaj wyszło długo :) Niektórzy się cieszą, reszta ma to gdzieś, bo mnie nie czyta :). Do następnego!

sobota, 10 grudnia 2011

18. Dislike that.

Kolejny egzamin już minął. Tym razem zdawany pół-eksternistycznie. Jakoś poszło (i niezapomniany cytat babki od fortepianu: "W godzinę się nie da zrobić Bacha"). Da się. Może w półtorej.

Pogoda iście grudniowa. Magnolia w ogrodzie puszcza liście. W powietrzu czuć wiosnę. Niezaprzeczalnie idą święta.

No właśnie. Te święta. Dziwna to instytucja. W aspekt religijny wchodził nie będę, bo to prowadzi jedynie do zbędnych kłótni. Chcę ugryźć kwestię zwyczajów i obyczajów. Niby to fajne, że tak się wszyscy wtedy kochają, że są mili itede, itepe. Ale dlaczego tylko wtedy? Składamy sobie życzenia, bo tak nam każe sposobność, a nie z własnej woli. Ktoś może powiedzieć: No dobra, ale jak nie chcesz, to nie składasz życzeń, więc robisz to z własnej woli. Ale czy przy jakiejś innej okazji działamy podobnie? Cały rok drzemy z kimś koty, a potem nagle pod koniec grudnia zawieszenie broni i uwielbiamy się, jak keczup z frytkami? A potem znowu to samo. Nasz sposób bycia neguje i tak już mocno nadszarpniętą (moim zdaniem) przez komercję reputację świąt.

Jeszcze raz uprzedzając spodziewane komentarze: Nie wchodzę w kwestie religijne i związane z tym uczucia. To mnie nie interesuje. To prywatna sprawa. Może dość.

Ostatnio dopadła mnie dziwna choroba. Mimo że dokładnie wiem o co mi chodzi, nie potrafię tego przełożyć na zdania mówione/pisane. O braku weny i pisaniu trochę na siłę, "bo pasowałoby już coś napisać", szkoda nawet gadać. Tu orędzie: Droga garstko czytelników! Nie obawiajcie się, że pewnego dnia pewna mało znana czarno-białą witryna po prostu zniknie. To tylko przejściowe (mam nadzieję) kłopoty z pomyślunkiem, które (też mam nadzieję) znikną wraz z zimą.

Matko, ale ględzę.

Pora na muzykę. Dzisiaj coś, co zawsze pomaga mi dotrzeć na czas na busa do szkoły. Do niczego nie maszeruje siętak dobrze, jak do Sabatonu.



Chłopaki ze Szwecji robią znakomitą robotę. Coraz rzadsze to zjawisko: pamięć. A to jest ważne. Jeśli nie będziemy pamiętać, w końcu powtórzymy dawne błędy. I nie chodzi tu jedynie o wojnę, choć kolejny globalny konflikt zakończyłby egzystencję życia na Błękitnej Planecie. Chodzi mi o pamięć o ludzkiej odwadze, poświęceniu, oddaniu, honorze. TO trzeba szanować i rozwijać, a nie jakieś kulty iglaka, czy innych złotych cielców naszych czasów.

niedziela, 4 grudnia 2011

17. Aż do porzygu.

Jest dopiero początek grudnia, a ja już mam dość nadchodzących świąt. Odpowiada za to głównie miejska kulka Coca-Coli, Maria Carey u T-mobajla i wiele innych świątecznych badziewów w telewizji. Rzygać się chce tymi wszystkimi tandetnymi dekoracjami w centrach handlowych. W dodatku pogoda też wtrąca swoje. Komercha śmierdzi.

Zwyczaj z bitwami na gumki i haczyki pomału przemija. Ostatnio zarzuciliśmy dużą walkę na rzecz znalezionego pod oknami auli roweru. Zrobiliśmy szybki wypad w celu przechwycenia pojazdu (zakończony sukcesem) i po chwili siłowania się znalazł się w auli. Radości nie było końca. Kiedy znudziła nam się zwykła jazda, postanowiłem podnieść poprzeczkę. Wtarabaniłem się na scenę i z całą prędkością, jaką można było uzyskać na 2-metrowym odcinku starym, zdezelowanym rowerem z zepsutą przerzutką, oddałem się w szpony matki grawitacji. W kołach nie było powietrza. Przeżyłem, nawet wylądowałem. Potem woziłem koleżankę na ramie. Perfidnie przerwał nam PO-ziom (gość od PO). Tu dialog:
PO-z: (z miną podobną do "krzyku" Muncha) Co to jest?
Ja: (z miną niewinną, jak mój pies, który rano się zlał na wykładzinę) Rower, panie psorze.
PO-z: Skąd?
Kumpel: Spod auli.
PO-z: A jak go wnieśliście?
Ja: Okn... Normalnie, przez główne.
PO-z: Dobra, wynosić mi to. (my biegiem do okna) NIE TĘDY! Drzwiami!

Rower leży po dziś dzień.

Przechodzę właśnie okres egzaminów półrocznych w szkole muzycznej, na razie (bardzo) dobrze. Teraz gorsza część.

Dzisiaj kolejna porcja klasyki. Jestem zbyt zabiegany, żeby szukać czegoś mało znanego, a ciekawego. Piosenka "Black Sabbath" z płyty "Black Sabbath" zespołu... (cóż za oryginalność i inwencja)



Z tym zespołem wiąże się ciekawa historia. Mianowicie, gitarzysta, Tony Iommi, zanim zaczął grać, pracował przy maszynie do cięcia blachy. No i ta wstrętna bestia bez serca uciachała mu dwa opuszki u palców prawej ręki. Wymyślił sobie specjalne nakładki na palce, ale i tak podobno go bolało podczas grania. Zaczął więc sobie stroić gitarę niżej, co zaowocowało niepowtarzalnym brzmieniem zespołu.

Na dzisiaj to tyle ględzenia, do następnego razu!